niedziela, 17 października 2010

"Miasto ślepców" Jose Saramago

W nieodległej przyszłości, a może przeszłości. W kraju za siedmioma morzami, a może o niecały rzut kamieniem stąd... Tak mogłaby zaczynać się bajka dla dzieci. Albo dydaktyzująca powiastka z morałem dla dorosłych. "Miasto ślepców" ma jednak z nimi niewiele wspólnego. Jest raczej rodzajem przydługiej przypowieści o człowieku, jego bezradności wobec niezdefiniowanych bliżej kosmicznych sił oraz instynktach, które rządzą ludzkością. Nie znamy więc czasu, miejsca, ani przyczyny. Nagle w środku dnia anonimowe miasto ogarnia epidemia najdziwniejsza z możliwych - biała ślepota. Rozprzestrzenia się w tak szybkim tempie, że władze błyskawicznie tracą kontrolę nad wszystkim - począwszy od zaopatrzenia, skończywszy na bezpieczeństwie obywateli. Rząd próbuje uratować resztki społecznego porządku i ładu, izoluje chorych i potencjalnych nosicieli wirusa w starym szpitalu psychiatrycznym. Szpital jest ponurym gmaszyskiem, rodem z XIX wieku, takim dla syfilityków, paralityków itp. Ślepcy są zdani sami na siebie, szpital otacza wojsko i tworzy z niego zamkniętą strefę zero. Dotknięci chorobą, uwięzieni ludzie bardzo szybko przestają być... ludźmi. Władzę ma ten, kto ma broń i jedzenie; nawet jeśli jest tylko ślepcem. Nagle okazuje się, że wzrok jest jedną z najważniejszych ludzkich zdolności. Bez niego okazujemy się niewiele warci. Budowane przez stulecia z mozołem: ustrój społeczny, system prawny, moralność i zwykłe odruchy współczucia czy litości stają się pustymi słowami. Jedyne prawa jakie mają rację bytu to racja silniejszego, potrzeba przeżycia za wszelką cenę oraz strach przed śmiercią...
Powieść sprawia wrażenie napisanej na jednym spazmatycznym oddechu. Wrażenie to pogłębia sposób prowadzenia narracji, nieprzestrzeganie zasad interpunkcji, czy wprowadzanie mowy pozornie zależnej. Czytając ją można się udusić od nadmiaru pokazanego cierpienia i przemocy. Anonimowość, brak wyraźnie określonego miejsca i czasu dodatkowo potęgują grozę sytuacji. Bo czy coś takiego nie może się zdarzyć również nam? Potęga rozumu i uczuć, szkiełko i oko, serce to wszystko bierze, mówiąc kolokwialnie, w łeb...
"Miasto ślepców" to bardzo dyskusyjna książka. Szukam w niej i szukam czegoś jeszcze, drugiego dna. Czy tkwi w niej coś głębszego? Czy jest to tylko przerażająca historia grupy ludzi - nieludzi? Czy ma być przestrogą, starotestamentowym napomnieniem: malutki człowieczku znaj swoje miejsce, nie porywaj się na zbyt wiele, bo twój los nie zależy od ciebie? Można też zapytać (przy tej książce również), kiedy przestajemy być ludźmi i co to w zasadzie znaczy: Być człowiekiem?

niedziela, 12 września 2010

"Przepaska z liści" Patrick White

Zachwycił mnie tytuł tej książki. Przepaska z liści może przecież oznaczać tak wiele, albo mniej niż nic. Może być ostatnim elementem, skrawkiem chroniącym człowieka przed zupełnym odarciem z godności, zasłoną chroniącą jego intymność lub wprost przeciwnie śmieszną i nieudolną próbą ratowania swojego człowieczeństwa, żałosną i godną politowania próbą ukrycia nagości, tej zewnętrznej i wewnętrznej. Interpretacja zależy od chęci i nastawienia czytelnika. Mnie ten tytuł po prostu wzrusza, po przeczytaniu książki jeszcze bardziej.
Jej główna bohaterka Ellen nie może pochwalić się szlachetnym urodzeniem. Dzieciństwo i młodość spędziła na kornwalijskich pastwiskach, najczęściej na "obrządzaniu" krów oraz zajmowaniu się ojcem pijakiem. Ellen jest prostaczką, ale tylko na pozór. Pod zewnętrzną skorupą kryją się skarby, o których ani otoczenie, ani ona sama nie mają pojęcia. Jej prawdziwe "ja" czeka na impuls, iskrę, która puści tę całą maszynerię w ruch... Korzystne, ale tylko na pozór małżeństwo z chorowitym i zdradzający homoseksualne skłonności arystokratą nie spowoduje żadnego wybuchu, nie rozpali namiętności. Mąż zamknie ją w wiktoriańskim gorsecie obłudy i hipokryzji. Jednak dzięki niemu i teściowej Ellen odkryje tak wiele: swą umiejętność przystosowywania się do nowych sytuacji, talent do uczenia się, przewagę milczenia nad niepotrzebną i pustą gadaniną, zdolność do ubierania chaotycznych myśli w słowa, słowem początek siebie. Odwiedziny u szwagra w Ziemi Van Diemena uświadomią jej, że nie jest wiktoriańską, zasznurowaną i zapakowaną w futerały halek hipokrytką, tylko namiętną kobietą. Choć o istnieniu tych instynktów Ellen wolałaby zapomnieć... W czasie podróży powrotnej statek, którym płyną państwo Roxburg (nazwisko Ellen po mężu) osiada na rafie. Pasażerom i załodze udaje się wprawdzie dopłynąć do lądu, ale zostają wybici przez tubylców, albo umierają z głodu. Ellen udaje się przeżyć, dostaje się do niewoli prymitywnego plemienia i razem z nim przemierza Australię i bada, ile cierpienia jest w stanie znieść jeden człowiek. Ellen schodzi na samo dno człowieczeństwa, doświadcza wszystkich odcieni bólu i upokorzenia. Nie zostaje jej nic, tylko tytułowa przepaska z liści. Ale nawet ogolonej na łyso, wysmarowanej śmierdzącymi mazidłami, brudnej i cuchnącej udaje się jej zachować godność i jedną z najważniejszych ludzkich cech - zdolność kochania. Ellen udaje się ocaleć, jej wybawcą staje się zbiegły więzień Jack. Na niego przelewa wszystkie swoje uczucia: miłość, czułość, namiętność. Nam ofiarom konsumpcyjnej kultury wydaje się niemożliwe jakakolwiek forma kochania w tak niesprzyjających okolicznościach. Oto dwoje brudnych i przypominających kościotrupy ludzi kocha się na podściółce z gnijących liści w australijskim buszu. Wymieniają pocałunki i czułości. Żałosne i śmieszne? A może obrzydliwe? Być może, ale też szczere i prawdziwe, prawdziwe aż do bólu i utraty tchu... Polecam, gorąco!

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

"Sputnik Sweetheart" Haruki Murakami

Ta książka jest jak mocne uderzenie pięścią w brzuch, w najbardziej wrażliwe miejsce, w dodatku nikt nie ostrzega, że będzie bolało. Powoduje wewnętrzny skurcz, a później bunt. Po jej przeczytaniu mam ochotę głośno krzyczeć, że nie wszyscy są tak tragicznie samotni, że jesteśmy w stanie spotkać się gdzieś w kosmosie, nie jesteśmy skazani na wędrowanie po chaotycznych orbitach przeznaczenia, a marzenia czasem się spełniają, czasem nawet bywamy szczęśliwi. Ta powieść Murakamiego wyrwała ze mnie, na szczęście na chwilę, mały fragment wewnętrznej pewności siebie. Przez chwilę czułam wsysającą mnie pustkę i czerń. Dlatego ostrzegam, że nie jest to ciepła i miła historia.
Jej bohaterowie to tacy niejapońscy Japończycy. Nie pracują 24 godziny na dobę, nie popełniają karoshi, są subtelnymi i wrażliwymi intelektualistami. Mają dużo czasu na pisanie, rozmowy i nawiązywanie różnych form stosunków międzyludzkich. Jednak mimo, że tak empatyczni, uwrażliwieni i pozornie otwarci, nie są w stanie rozmawiać ze sobą o najważniejszych sprawach: o swoich poplątanych i niemożliwych do spełnienia uczuciach oraz osamotnieniu. Sumire, dwudziestoparolatka, zakochuje się gwałtownie i namiętnie w starszej od siebie Miu. Dla pełnej jasności Miu jest kobietą. Uczucie pozostaje nieodwzajemnione, ponieważ Miu nosi wewnętrzną rysę, pęknięcie spowodowane przez mroczne wydarzenie z młodości. W Sumire kocha się młody nauczyciel, jest jej przyjacielem, ale pragnie czegoś więcej. Miu potrafi tylko polubić, nie umie ani kochać, ani pożądać. Ta trójka jest sklejona ze sobą niewidzialnym spoiwem uczuć i równocześnie przeraźliwie samotna. Najwrażliwsza z nich (lub może najmniej odważna) Sumire decyduje się przerwać to pozbawione nadziei orbitowanie i pewnego dnia odchodzi, "rozwiewa się jak dym". Opuszcza realność i przechodzi do innej, równoległej rzeczywistości: marzeń, snów, psychozy. A może po prostu popełnia samobójstwo?
Po przeczytaniu "Sputnika" należy koniecznie zażyć jakieś antidotum: obejrzeć głupią romantyczną komedię, przytulić swoje dziecko, poczytać wiersze o namiętnej miłości, kochać się długo i czule... Nie wolno uwierzyć autorowi, że jesteśmy dryfującymi sputnikami, bez szans na spełnione uczucie i szczęście. Nie jesteśmy wydrążonymi skorupami, tak kruchymi, że pękają od najlżejszego uderzenia. Nie wszyscy z nas noszą w sobie zamrożone sople. I pamiętać jeszcze jedno: każda książka pokazuje tylko mały wycinek rzeczywistości i to z bardzo subiektywnego punktu widzenia.
Uff! W tej linijce mogę odetchnąć, chyba w końcu przekonałam samą siebie. Książkę polecam, a po niej odpowiednią kurację łagodzącą...

wtorek, 3 sierpnia 2010

"Europejka" Manuela Gretkowska

Kiedy rzeczywistość zgrzyta, a jej tryby zaczynają piszczeć, sięgam po tę książkę, żeby "odczynić uroki" i zapomnieć na chwilę o kiepsko naoliwionej maszynerii świata. Czytam sobie więc ten "intymnik", opis jednego roku z życia zwykłej-niezwykłej kobiety. Zwykłej, bo podobnej do wielu innych - matki, martwiącej się o przyszłość swojej córki; partnerki, starającej się pogodzić pracę z prywatnym życiem. Niezwykłej, ponieważ życie ją rozpieszcza. Omijają ją kataklizmy losu. Jej mężczyzna jest wyrozumiały i ciepły. Dziecko, choć odrobinę psotne i nadruchliwe, jest ciekawe świata i innych ludzi. Nie brakuje jej pieniędzy, lubi swoją pisarską pracę, ma dokąd wracać. Spełnienie marzeń wielu z nas, małe szczęście lub jeśli ktoś woli mała stabilizacja. Na szczęście autorka nie ograniczyła się tylko do opisania swojego rodzinnego ciepełka. Nie otrzymaliśmy więc słodkiego cukiereczka, który dla wielu byłby najprawdopodobniej nie do zniesienia. Ten pamiętnik to również krytyczna obserwacja "nienajlepszego ze światów" i dziwnych osobników, które go zamieszkują. Rodzina i dom są dla pisarki rodzajem bezpiecznego schronienia. To "zaplecze" daje jej siłę i odwagę do otwartego, choć pokrytego patyną ironii, komentowania naszej siermiężnej realności. Nadając kształt swoim myślom, nawlekając litery i słowa, pisarka próbuje ją zmienić, wpłynąć na sposób myślenia czytelniczki X lub Y. Mimo, że pozornie stara się pozostać na zewnątrz, być outsiderką, podejmując rolę komentatorki i krytyka, nie może uniknąć wejścia w tę drażniącą ją "teraźniejszość".
Lubię kolczastą ironię Gretkowskiej (kiedyś już o tym pisałam). Lubię ją też za metafory, których wymyślanie wydaje się przychodzić jej bez najmniejszego wysiłku (ale to bardzo prywatne wrażenie i oczywiście można się z nim nie zgodzić). Cenię ją za erudycję i aforyzmy, jakby niechcący wplatane w codzienną relację, np. "tworzenie, także to przełamujące wstyd milczenia daje nam godność. Tworzenie miłości, książek, marzeń, obrazów czy muzyki. Piękna, którego jeszcze nie było".
Płynność z jaką pisarka przechodzi od definicji słowa "piździć" do takich sformułowań jakoś niespecjalnie mnie razi...
Polecam tę książkę, która albo doprowadzi do zgrzytania zębami, albo zachwyci. Raczej nie pozostawi obojętnym.

czwartek, 8 lipca 2010

"Kupić dym, sprzedać mgłę" Magda Dygat

Toksyczni rodzice - to sformułowanie jest modne już od pewnego czasu i wielu z nas powiewa nim jak sztandarem, żeby usprawiedliwić swoje grzechy i uzasadnić bzdurne decyzje. Grzebiemy w swoim dzieciństwie, czepiamy się szczegółów, rozkładamy na atomy postępowanie ojca czy matki. I w zasadzie nie ma w tym nic złego. Czasami po prostu tak trzeba: dodać, odjąć, podzielić i... wyciągnąć wnioski. Szkoda tylko, że i z tego zrobiono modę, to też stało się trendy. Na szczęście nie wyczułam tego trendy - smrodku w książce Magdy Dygat. Poczułam za to bezbrzeżny smutek i współczucie. Bohaterki książki to trzy kobiety - babka, matka i córka. Łączą je tylko więzy krwi, dzieli wszystko. Babka, nazywana idiotycznie Dunią (zdrobnienie od Władysławy), jest jak trzcina na wietrze Pascala. Szarpana życiem - wiatrem, poddaje się mu bez specjalnego sprzeciwu. Nie zapomina przy tym ani na minutę o samej sobie. W centrum jej świata znajduje się ona sama i nie ma tam miejsca dla nikogo innego. Szczególnie dla dziecka, które niechcący się jej przydarza. Córka Julia musi więc dorosnąć w przyspieszonym tempie, szybko stać się matką dla samej siebie. Dunia wcale nie kryje się z tym, że jej nie kocha, a córka jest jak natrętna mucha bzycząca dookoła głowy i domagająca się np. jedzenia. "Dwoje kolczastych ludzi" takim mianem określa swoich rodziców Julia. Wybiera najprostsze wyjście, całkowite odcięcie się od matki i ojca, za wszelką cenę. Nie chcę być do niej podobna - to zdanie rośnie jej w gardle i dusi w okolicy serca. Ale z tego zaklętego, rodzinnego kręgu nie ma ucieczki. Nierozliczona i niezamknięta przeszłość wraca, a Julia powiela zachowanie swojej matki. Jej córka Honorata również od niej ucieka i to, aż za ocean. Dopiero wtedy Julia uświadamia sobie, że odcięcie pępowiny ma tylko symboliczne znaczenie, że do końca życia nosimy w sobie jakąś cząstkę swoich rodziców. Bunt i ucieczka mają sens tylko wtedy, jeśli stają się początkiem czegoś nowego, a nie pretekstem do wylewania żalów i obarczania rodziców odpowiedzialnością za nieudane życie.
To mądra książka, choć przepełniona smutkiem, który po prostu kapie ze stron. Ale dzięki niej można, (choć to odrobinę paradoksalne), zyskać dystans do swoich rodzinnych układów. Można też zadać sobie pytanie: Dlaczego czuję żal? Napisać list, wysłać go lub nie, a potem wziąć głębszy oddech i skoczyć na głęboką wodę, nie oglądając się wstecz, nie sprawdzając, czy mama i tata patrzą...

wtorek, 18 maja 2010

"Dziewiętnaście minut" Jodi Picoult

Może to banalne, ale sięgnęłam po tę książkę ze względu na okładkę. Zaintrygowało mnie zdjęcie smutnej dziewczyny (podobnej odrobinę do Audrey Hepburn), która przysiadła na chwilę na kamiennych schodach. Przerwała na krótki moment taniec w korowodzie życia, przygnieciona myślą, czyimś słowem, przeczuciem nadchodzącej katastrofy.
Niestety wnętrze książki nie jest ani intrygujące, ani tajemnicze. Pewnie dla niektórych będzie to obrazobórstwem, ale historia amerykańskiego nastolatka pochodzącego z tzw. średniej klasy, który krwawo mści się za wieloletnie upokorzenia specjalnie mną nie wstrząsnęła. Obiektywnie rzecz biorąc, scenariusz, który próbowała nakreślić Picoult, jest prawdziwym dramatem. Do szkoły wpada szaleniec z bronią i po kolei, zgodnie ze schematem komputerowej gry, "likwiduje" swoich dręczycieli. "To nie był film"... Zginęła elita, "sól ziemi". Przepraszam, małomiasteczkowej szkoły. Tylko czy można tym mianem określić grupę rozwydrzonych i pustych nastolatków? Wypacykowaną szkolną królową piękności, bezmózgiego hokeistę z podwyższonym poziomem testosteronu, sfrustrowaną córkę pani sędzi z charakterem podobnym do plasteliny, którą każdy może ugnieść, tak jak chce?
Schematyzm tej powieści jest widoczny od jej pierwszych stron. Bohaterowie zachowują się przewidywalnie, ich działania i podejmowane decyzje nie są szczególnie zaskakujące. Podobnie z motywacją ich postępowania. Ta schematyczność odbiera im życie, są oni tylko sylwetkami z papier mache. W żadnej chwili nie stają się prawdziwymi ludźmi. Nie czujemy ich oddechu, nie odbieramy ich emocji. Przyczynia się do tego także dokumentalny, wyliczający styl Picoult.
Jednak za całą tą nieszczególnie udaną fasadą znalazłam coś dla siebie. American way of life... Tak się to chyba nazywa. Autorce, najprawdopodobniej niechcący, udało się przedstawić krytyczny obraz amerykańskiego miasteczka, w którym wszyscy szczerzą zęby w uśmiechu, klepią się po plecach i machają przyjaźnie dłonią. W razie problemów trzeba zamówić wizytę u psychologa lub lepiej psychoanalityka. I nie rozmawiać. Gadać dużo i pusto, ale nie rozmawiać. Szczerość jest zabójcza. Należy jej unikać jak zarazy, na kłopoty zamówić pepperoni z podwójnym serem lub urządzić rodzinny piknik w barze szybkiej obsługi. Trzeba przecież spędzać czas z rodziną. W tym czasie rozum śpi i budzą się upiory...
Moja daleka krewna, która wyemigrowała do Stanów napisała kiedyś: "Do Polski już nie wrócimy, bo Ameryka to kraj mlekiem i miodem płynący". Dziękuję i za miód i za mleko. To nie jest szczególnie dobry miks.
A książkę raczej polecam, choć wiele jej brakuje. Choćby tej tajemnicy, która uwiodła mnie na okładce...

piątek, 23 kwietnia 2010

"Żar" Sandor Marai

To jest zwykła, banalna wręcz historia. Po raz kolejny czytamy o namiętnościach, ludzkim uwikłaniu w uczucia i związki, z których nie można się uwolnić. Historię poznajemy w zasadzie z jednej perspektywy - głównego bohatera, węgierskiego generała. Po ponad 43 latach nieobecności odwiedza go mężczyzna, który niegdyś był jego najlepszym przyjacielem. Był, w czasie przeszłym... Przyjaźń skończyła się raptownie po odkryciu przez generała romansu jego żony z najlepszym, przynajmniej tak sądził, przyjacielem. Mamy więc tę banalną historię, którą ludzkość, mimo swoich doświadczeń wciąż powiela. Jeśli autor poprzestałby tylko na jej streszczeniu, wówczas mielibyśmy kolejny romans o zapachu fiołków. Na szczęście nie ograniczył się tylko do opisu miłosnego trójkąta. Książka ta jest, bez wątpliwości, próbą analizy uczuć, najczęściej stłumionych. Dominują zazdrość, żal, namiętność. Bohaterowie nie mogą sobie pozwolić na ich erupcję. Trzymają je na wodzy, spętani przez poczucie winy i wszechobecne konwenanse. Ale one istnieją, przez cały czas żarzą się jak węgle w palenisku i nie pozwalają ani na chwilę odpocząć.
Tytułowy "Żar" można również odnieść do ludzkiej pamięci, która stanowi bardzo ważny wątek tej książki. Nie możemy poznać całej prawdy. Nigdy nie dotrzemy do sedna, tego co się wydarzyło. Pamięć ulotna i wybiórcza, zaciemnia przeszłość, selekcjonuje i wybiera tylko określone fragmenty. Ale trwa wciąż, do samego końca. Jest tak bardzo obecna w życiu generała, iż mamy wrażenie, że każdy przedmiot w jego domu: bibelot, obraz, książka opowiadają swoją wersję tej samej historii.
"Żar" to również wspomnienie pewnej epoki. Jej życie dobiegło kresu, czas i historia pogrzebały monarchię austro-węgierską. Choć we wspomnieniach głównego bohatera słychać nostalgię za ustalonym porządkiem życia, cesarską opieką, przesiadywaniem w wiedeńskich kawiarniach i walcem.
Zachęcam do przeczytania tej niewielkiej książki, szukania w niej i odkrywania nowych wątków.

czwartek, 8 kwietnia 2010

"Jedz, módl się, kochaj" Elizabeth Gilbert

Dlaczego Jonathan Carroll poleca tę książkę? Jak pisarz, którego wszystkie powieści są przesycone magią i który tka ze słów niezwykłe historie, może z czystym sumieniem polecać ten "bestseller"? W dodatku na prezent dla przyjaciół? Wiem! Ktoś na pewno mu za to zapłacił. Istnieje też ewentualność, że przechodził głębokie załamanie nerwowe i przestał odróżniać dobrą literaturę od knotów. Niestety właśnie z takim amerykańskim bublem mamy do czynienia. Autorka i główna bohaterka Elizabeth cierpi na ogromną emocjonalną czkawkę. Krztusi się swoimi emocjami, które przypominają gwałtowne podrygi na huśtawce - od absolutnej czarnej rozpaczy, zasmarkiwania podłogi w łazience do euforycznej przyjemności czerpanej z jedzenia i seksu. Jest typową Amerykanką, z ustabilizowaną sytuacją materialną. U nogi nie wiszą jej kredyty oraz dzieci. Praca dziennikarki sprawia jej przyjemność i daje dużą satysfakcję. Elisabeth żyje spokojnym życiem, wierząc, że pewnego dnia spłynie na nią wola boska i poczuje zew macierzyństwa. Lata płyną, wola nie nadchodzi, żywot robi się coraz bardziej pusty i jałowy, w dodatku mąż zaczyna się czepiać. Sytuacja pogarsza się z dnia na dzień. Nie pomagają sesje u psychoanalityka, leki ani wypłakiwanie się w łazience. Pewnej nocy nadchodzi przełom. Liz zaczyna rozmowę z Bogiem... Wszystko w niej krzyczy: Teraz moja kolej. Chcę zrobić coś dla siebie! Jakie to amerykańskie. A co robiła do tej pory???
Nasza bohaterka postanawia rzucić wszystko w diabły i wyjechać w oczyszczającą podróż swojego życia. Zwiedzić bez biura podróży Włochy, Indie i Bali. Biorąc pod uwagę jej sytuację, nie jest to specjalnie bohaterski wyczyn. Ma zabezpieczone tyły, nie grozi jej bieda ani finansowa upadłość. Nie pali za sobą mostów. Z mężem udało jej się w końcu rozwieść, nie ma dylematu z kim zostawić dzieci. Dlaczego więc gdzieś sobie nie wyjechać? Elizabeth traktuje jednak tę podróż jak misję z głębokim, przesyconym duchem new age przesłaniem: zweryfikuj swoje życie, ułóż je na nowo, poznaj i pokochaj siebie! Jakie to słodkie, jak cukiereczek. Podobnie ulepkowata i naiwna jest psychika bohaterki, która żeby dowiedzieć się czegoś o sobie musi zwiedzić pół świata. Zresztą zwiedzanie to ma specyficzny i bardzo ograniczony charakter. We Włoszech na przykład polega na obżeraniu się i nauce języka z pewnym przystojniakiem. Indie - tak pstrokate, woniejące i różnorodne, kurczą się dla niej do rozmiarów aśramu, a pobyt na egzotycznej Bali to przede wszystkim spotkania z miejscowym szamanem i... nowy związek oraz udany seks. Autorka obnaża się całkowicie i nie zostawia miejsca na niedomówienia. Przynajmniej tak jej się wydaje. Jednak ja mam wrażenie, że ślizgam się po powierzchni, nie dotykam żadnej głębi, bo jej po prostu nie ma. Czytanie tej powieści przypomina trochę jedzenie bezowego ciastka - słodka, chrupiąca skorupka i niewiele w środku. Irytowały mnie przydługie, ciągnące się czasem przez pięć linijek zdania, egzaltowany styl, wplatanie i miksowanie "mądrości" zaczerpniętych z różnych źródeł. Na pewno nie jest to książka, która może skłonić kobietę z IQ odrobinę wyższym od średniej krajowej do wprowadzania w swoim życiu radykalnych zmian. Takie kobiety nie łykają bezkrytycznie każdej zaserwowanej im "prawdy". Nie potrzebują całych tabunów ludzi, aby choć trochę poznać siebie. "Jedz, módl się, kochaj" to lektura dla bardzo niewymagających czytelników, lubiących proste jak narzędzie do omłotu przesłania np. stanowię jedność z Uniwersum, wszechświat przepływa przeze mnie i jeszcze nieśmiertelne: Kocham was! A wy mnie?

niedziela, 28 marca 2010

"Tajemne serce zegara" Elias Canetti

Nielogiczne jest czytanie tej książki w okresie spadku formy intelektualnej i lekkiego zapóźnienia spowodowanego nagłym wiosennym przesileniem. Myśli ciążą i stają się leniwe, a mózg nie chce wrócić do pracy na normalnych obrotach. Z drugiej strony ta mała książka może stać się impulsem do wiosennego przebudzenia i przemyślenia pewnych bardzo ważnych rzeczy od nowa, może nawet do zupełnego ich zweryfikowania.
"Tajemne serce zegara" to zbiór zapisków, aforyzmów, notatek i refleksji dotykających najważniejszych dla człowieka i pisarza spraw: oswajania śmierci i starości, nieuchronności przemijania, sensu własnej twórczości, wpływu innych na nasz los, skutków wolności wyboru... Ta książka ma tak wiele wątków, że nie sposób przeczytać jej na jednym oddechu. Należy przygotować się na wielotygodniowe czytanie ze zrozumieniem i myśleniem. Tylko od samego czytającego zależy, ile uda mu się z niej zrozumieć i wynieść dla siebie.
Niektóre z myśli wydają się nabazgrane w pośpiechu, na papierowej serwetce w restauracji, inne wręcz przeciwnie stworzone w pocie czoła, gdzieś w zaciszu gabinetu, jeszcze inne w nagłym przebłysku chwili. Czasem ich po prostu nie rozumiem, sens niektórych w ogóle do mnie nie trafia... Jednak wiele z tych zdań skłania do sprostania im, zmierzenia się z nimi. Jest to zajęcie nie na kilka minut, ale na kilka dni, czasem tygodni. Pisarskie zapiski (książka w oryginale nosi podtytuł "Aufzeichnungen 1973-1985") zmuszają do podróży w głąb siebie i obserwacji, do czegoś co bywa zgrabnie określane jako autorefleksja.
"Pośród wielu wierzących najtrudniej przychodzi mu wierzyć". To zdanie jest dla mnie jak początek historii, którą mogę dokończyć, rozmawiając i milcząc sama ze sobą. Zastanawiający jest sam tytuł. Co ma symbolizować tajemne serce zegara? Przemijanie, ludzką i pisarską nieudolną walkę z czasem? A może jeszcze coś innego? Każdy, kto przeczyta tę książkę, znajdzie własną odpowiedź na to pytanie...

wtorek, 2 marca 2010

"Wóz ognisty" Patrick White

To jedna z tych książek, do których wracam wciąż i wciąż od nowa. Za każdym razem przeżywam ją tak jak starożytni swój teatr pod gołym niebem. Obcowanie z nią kończy się dla mnie zawsze współczesną wersją starożytnego katharsis.
Ci, którzy nie lubią dużych książkowych "cegieł" powinni ją od razu odłożyć. Nie starczy im cierpliwości, ani uwagi. A tej przy czytaniu "Wozu" trzeba naprawdę wiele. Powieść ta nie ma jednego głównego bohatera. Jest ich kilkoro. Stara wariatka panna Hare, zdziwaczały żyd Mordechaj Himmelfarb, Aborygen Alf Dubo i udręczona życiem z małżonkiem pijakiem oraz gromadką dzieci pani Goldbold. Ich losy to jakby kolejne rozdziały w książce. Każdy z bohaterów naznaczony jest jakimś piętnem, wykluczającym go z grona tak zwanych normalnych ludzi. Panna Hare była dzieckiem, które nie spełniło niestety oczekiwań swoich rodziców. Brzydkim, chorowitym. Nie wyrosła na urodziwą dziedziczkę z wianuszkiem wielbicieli, nie zasłużyła więc na miłość ojca i matki. Osamotniona, zostawiona sama sobie upodobniła się do zwierzątek z australijskiego buszu. Żyd ocalał cudem z zagłady i zawieruchy wojennej. Stracił jednak jedyną istotę, którą tak naprawdę miał i kochał - swoją żonę. Aborygen doświadczył łaski białych, którzy pod płaszczykiem pseudodobroci i nawracania na objawiona prawdę chrześcijańską, doprowadzili go na dno piekła i upodlenia. Pani Goldbold cicha i pokornego serca, jest tak dobra, że normalnym ludziom wydaje się wręcz głupia i naiwna w swej dobroci...
Los czy może Bóg rzuca ich w to samo miejsce w czasoprzestrzeni - przedmieścia Sydney po drugiej wojnie światowej. Ich życiorysy splątują się ze sobą. Prócz codzienności łączy ich jeszcze jedna wielka tajemnica, o której boją się mówić głośniej. Obcują z jakąś cząstką boskości, którą w książce symbolizuje tytułowy wóz ognisty. Sztuka, wiara, pokora, wariactwo - dzięki nim doświadczają wizji niedostępnych porządnym ludziom. Banda obłąkanych... Bardzo łatwo tak powiedzieć, wyrzucić ich poza margines dobrego i porządnego społeczeństwa. Tylko kto w tej powieści jest tak naprawdę dobry? Czy mężczyźni systematycznie zdradzający swe żony w miejskim burdelu? Zdradzane żony czyniące w imię sprawiedliwości najgorsze świństwa? Powtarzają sobie: kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień. I rzucają je, setkami. Wieszają i kamienują. Czynią dobro, ustanawiają porządek. A potem umywszy ręce, wracają do swoich domów.
Za każdym razem przy czytaniu tej książki doświadczam takiego samego wstrząsu: że można być tak ślepym, że tak łatwo dać się omamić i zgubić rozeznanie, co jest dobrem, a co złem. Łatwo jest być bezmyślną cząstką w tłumie. Trudniej przeciwstawić się masie.
Ta powieść jest dla wszystkich, którzy nie cierpią tłumu. No może poza koncertem havy metalowym. Zachęcam do zmierzenia się z nią, do tego też potrzeba odwagi!

poniedziałek, 15 lutego 2010

"Spadochrony i pocałunki" Erica Jong

Nazwisko tej pani kojarzyło mi się z ruchem feministycznym, emancypacją i wyzwoleniem seksualnym. Poza tym nie wiedziałam o niej nic, nie czytałam żadnej z jej wcześniejszych książek. Mówiąc krótko "tabula rasa". Nie mogę więc zacząć spisywania moich wrażeń na temat tej książki od powtarzanej jak nudny refren w recenzjach frazy "Pisarka Isadora Wing powraca i znowu wpada w kołowrót zwykłych spraw" itd. Może zacznę tak: Przeczytałam ostatnio po raz kolejny tę samą historię - biedną kobietę z dzieckiem zostawia mąż. Zgodnie z tradycyjnym i oklepanym schematem odchodzi do innej, młodszej, z ładniejszym tyłkiem, bardziej potulnej, bardziej w niego wpatrzonej. Biedna kobieta jest w absolutnym szoku, z którego przez dłuższy czas nie może się otrząsnąć. Staje się małą dziewczynką. Bez wielkiego mężczyzny i bez jego wspierającego ramienia jest jedynie kłębkiem skomplikowanie poskręcanych nerwów. Nie radzi sobie z błahymi, codziennymi obowiązkami, gubi się w swoich odczuciach. Kobieta - dziewczynka, czyli wspomniana pisarka Isadora, próbuje się leczyć "homeopatycznie", czyli klin klinem. Nawiązuje kolejne romanse z dziwacznymi typami, do których nijak nie pasuje określenie amant. Okazuje się mistrzynią w przeskakiwaniu od jednego (a może z jednego) kochanka do drugiego. Nie przeszkadza jej nic, ani ich egoizm, ani obrączka na palcu. Liczy się tylko wielki, stojący "Dick" i kolejny wielokrotny orgazm. Isadora okazuje się mistrzynią w aranżowaniu miłosnych spotkań, w posiadaniu kilku kochanków równocześnie i dostrajaniu siebie do ich gustów. Jest pełna sprzeczności. Krytykuje swoich tzw. facetów, wręcz ich nie lubi. Nie przeszkadza jej to uprawiać z nimi seksu do upadłego. I tak przez dłuższy czas wszystko stoi w miejscu (i na sztorc!) Przede wszystkim biedna Isadora. Aż do momentu spotkania z Beanem, który okaże się kochankiem doskonałym. A w finale być może partnerem. Związek z nim będzie początkiem czegoś zupełnie nowego - Isadora wejdzie w końcu w mocno spóźniony okres psychicznego dojrzewania.
Czytałam tę książkę bez żadnych filtrów, nie znałam biografii autorki, ani innych jej powieści. Dlatego z czystym sumieniem stwierdzam, że książka ta nie jest specjalnie interesująca. Oczywiście z mojej osobistej perspektywy. Tak naprawdę zaimponowały mi opisy łóżkowych szaleństw i wielokrotne orgazmy, bo niewielu zostało to dane... Ciekawe ile w tym zmyślenia, a ile prawdy. Poza tym nihil novi.

sobota, 30 stycznia 2010

"Zwycięzca jest sam" Paulo Coelho

W dawnych zamierzchłych czasach zdarzyło mi się przeczytać "duchowy" przewodnik napisany przez tego pana, mam na myśli "Alchemika". Przebrnęłam przez owe dzieło z poczuciem, że to wszystko już było, gdzieś to już czytałam, ktoś o tym napisał. Zgrabnie posklejane pseudomądrości życiowe. Po kilku latach popełniłam błąd i dałam się namówić do lektury książki "Jedenaście minut". Nie przeczytałam jej jednak do końca, przyczyna zaistniałej sytuacji opisana powyżej...
Niestety, jesteśmy tylko ludźmi (co za banał, zupełnie w stylu Coelho), pomyłki zdarzają się nam systematycznie, wszak błądzić jest rzeczą ludzką. Niestety zbłądziłam i straciłam czas na przeczytanie najnowszej powieści tego pisarza pt. "Zwycięzca jest sam". Tym razem dobrnęłam do ostatniej strony. Był to, moim zdaniem, co najmniej bohaterski wyczyn. Przyznaję, zrobiłam to tylko po to, aby móc skrytykować to czytadło dla maluczkich.
Rzecz cała zaczyna się nietypowo, jak dla tego autora, od opisu pistoletu "Beretty Px4". Ten wstęp może nas nieco zmylić. Mamy wrażenie, że będzie to początkiem jakieś kryminalnej historii lub thrillera. Niestety...
Akcja jest jasna i przejrzysta, nie musimy zgadywać kto zabił i gdzie ukryto zwłoki. Rosyjski milioner tłucze jedną ofiarę po drugiej, żeby zwrócić uwagę swojej niewiernej, byłej żony, która ośmieliła się od niego odejść. Życie wewnętrzne rosyjskiego milionera od komórek jest po prostu imponujące. Kwieciste opisy skomplikowanych procesów myślowych zajmują, podobnie jak sceny zabójstw, wiele stron książki. Całość przeplatają opisy świata mody, nieszczęśliwego życia modelek, wydumane i rzeczywiste problemy gwiazd i producentów filmowych. Akcja powieści zamyka się w 24 godzinach i toczy się w jednym z najbardziej "plastikowych" miejsc w Europie tzn. na festiwalu w Cannes. I to wszystko, bez zbędnych skrótów i streszczeń.
Niestety, autor myśli inaczej... Próbuje stworzyć "drugie dno" powieści. Chce stać się nowym prorokiem naszych czasów, który stojąc na czerwonym dywanie przeznaczonym dla celebrytów i różnej maści ważniaków rozsyła przyjazne gesty i uśmiechy w stronę publiki (czyli maluczkich) i równocześnie ostrzega: Dzieci nie idźcie tą drogą, nie dajcie się zwieść ułudzie pieniędzy i sławy. Nie dajcie sobą manipulować. Im tylko o to chodzi. W tym miejscu zadam pytanie, a właściwie dwa. Po pierwsze: Kim są oni? Po drugie: To, co tam jeszcze robisz człowieku? Po co smażysz się w świetle fleszy i sławy? To dobrze robi na cerę, czy może na miłość własną? Przepraszam wyszły mi aż cztery pytania...
Jako maluczka czuję się dotknięta to oszukańczą filozofią dla ubogich i niestety, ale zupełnie tego nie kupuję. Na koniec dodam tylko: Nie dajcie się oszukać Coelho i jego posklejanej z komunałów "mądrości". Ja jestem na "nie".

poniedziałek, 4 stycznia 2010

"Czułość i obojętność" Roma Ligocka

Ta cienka książka powinna być oklejona ostrzeżeniami: uwaga szkło - prosimy nie podrzucać, nie ściskać, nie tupać i nie podnosić zbytnio głosu. Kruchy lód i szkło, autor może rozpaść się na drobne cząsteczki. Dlatego Drogi Czytelniku bądź szczególnie wyrozumiały i otwarty.
Wrażliwość pisarki i mam nadzieję, że nieudawana szczerość są dla mnie chwilami nie do zniesienia. Powodują prawie fizyczny ból. Skąd bierze się takie wyczulenie na siebie i innych, choroba empatii, jak nazwała ją autorka? Często rodzi się z wielkiego cierpienia, bolesnych przeżyć i dramatów. Te mogą być początkiem takiej właśnie wrażliwości, albo zamieniają człowieka w pozbawioną możliwości odczuwania czegokolwiek, odczłowieczoną formę białka. Nie wiem od czego zależy wybór kierunku...
Błahe pytania, niektóre rodem z dziewczyńskich pamiętników, stają się pretekstem do odkrywania tego, co zwykle jest głęboko w nas ukryte, o czym z braku czasu i w pośpiechu raczej nie myślimy. Prowokują do odpowiadania na nie otwarcie, do badania samego siebie. Jednak mimo wielokrotnego powtarzania przez pisarkę słów: ja, mój, moja, moje, nie mamy wrażenia przerostu ego, nad treścią jej książki. Jest wręcz odwrotnie. Szczerość i otwartość wobec samej siebie i czytelnika są, według mnie, niezwykle odważne. W tym momencie odzywa się we mnie mały diabełek i syczy: a jeśli to tylko element takiej gry, zabawy w pisarza i czytelnika? Drobna i subtelna manipulacja? Nie chcę w to wierzyć. A jeśli nawet, to świadomie daję sobą pomanipulować i poddaję się tej książce. Sama stawiam sobie pytania: Kiedy kłamię, jak chciałabym umrzeć,jaki jest mój obecny stan ducha, czego nie cierpię ponad wszystko itd. Nawet jeśli jest to jakaś gra, to zagram w nią, bo i tak nie stracę. Mogę jedynie zyskać... Do zestawu pytań dodam swoje. Np. czym według Pani jest życie? Jak odpowiedzieć na takie pytanie czterolatkowi?
Po przeczytaniu tej książki mogę napisać, że nie ma głupich pytań. Wszystko zależy od odpowiedzi...
Nie podoba mi się tylko jeden drobiazg. Po co doklejać na siłę kilka felietonów wydrukowanych wcześniej w "Pani"? Powoduje to efekt zgrzytu ostrza na... kruchym szkle.