czwartek, 8 kwietnia 2010

"Jedz, módl się, kochaj" Elizabeth Gilbert

Dlaczego Jonathan Carroll poleca tę książkę? Jak pisarz, którego wszystkie powieści są przesycone magią i który tka ze słów niezwykłe historie, może z czystym sumieniem polecać ten "bestseller"? W dodatku na prezent dla przyjaciół? Wiem! Ktoś na pewno mu za to zapłacił. Istnieje też ewentualność, że przechodził głębokie załamanie nerwowe i przestał odróżniać dobrą literaturę od knotów. Niestety właśnie z takim amerykańskim bublem mamy do czynienia. Autorka i główna bohaterka Elizabeth cierpi na ogromną emocjonalną czkawkę. Krztusi się swoimi emocjami, które przypominają gwałtowne podrygi na huśtawce - od absolutnej czarnej rozpaczy, zasmarkiwania podłogi w łazience do euforycznej przyjemności czerpanej z jedzenia i seksu. Jest typową Amerykanką, z ustabilizowaną sytuacją materialną. U nogi nie wiszą jej kredyty oraz dzieci. Praca dziennikarki sprawia jej przyjemność i daje dużą satysfakcję. Elisabeth żyje spokojnym życiem, wierząc, że pewnego dnia spłynie na nią wola boska i poczuje zew macierzyństwa. Lata płyną, wola nie nadchodzi, żywot robi się coraz bardziej pusty i jałowy, w dodatku mąż zaczyna się czepiać. Sytuacja pogarsza się z dnia na dzień. Nie pomagają sesje u psychoanalityka, leki ani wypłakiwanie się w łazience. Pewnej nocy nadchodzi przełom. Liz zaczyna rozmowę z Bogiem... Wszystko w niej krzyczy: Teraz moja kolej. Chcę zrobić coś dla siebie! Jakie to amerykańskie. A co robiła do tej pory???
Nasza bohaterka postanawia rzucić wszystko w diabły i wyjechać w oczyszczającą podróż swojego życia. Zwiedzić bez biura podróży Włochy, Indie i Bali. Biorąc pod uwagę jej sytuację, nie jest to specjalnie bohaterski wyczyn. Ma zabezpieczone tyły, nie grozi jej bieda ani finansowa upadłość. Nie pali za sobą mostów. Z mężem udało jej się w końcu rozwieść, nie ma dylematu z kim zostawić dzieci. Dlaczego więc gdzieś sobie nie wyjechać? Elizabeth traktuje jednak tę podróż jak misję z głębokim, przesyconym duchem new age przesłaniem: zweryfikuj swoje życie, ułóż je na nowo, poznaj i pokochaj siebie! Jakie to słodkie, jak cukiereczek. Podobnie ulepkowata i naiwna jest psychika bohaterki, która żeby dowiedzieć się czegoś o sobie musi zwiedzić pół świata. Zresztą zwiedzanie to ma specyficzny i bardzo ograniczony charakter. We Włoszech na przykład polega na obżeraniu się i nauce języka z pewnym przystojniakiem. Indie - tak pstrokate, woniejące i różnorodne, kurczą się dla niej do rozmiarów aśramu, a pobyt na egzotycznej Bali to przede wszystkim spotkania z miejscowym szamanem i... nowy związek oraz udany seks. Autorka obnaża się całkowicie i nie zostawia miejsca na niedomówienia. Przynajmniej tak jej się wydaje. Jednak ja mam wrażenie, że ślizgam się po powierzchni, nie dotykam żadnej głębi, bo jej po prostu nie ma. Czytanie tej powieści przypomina trochę jedzenie bezowego ciastka - słodka, chrupiąca skorupka i niewiele w środku. Irytowały mnie przydługie, ciągnące się czasem przez pięć linijek zdania, egzaltowany styl, wplatanie i miksowanie "mądrości" zaczerpniętych z różnych źródeł. Na pewno nie jest to książka, która może skłonić kobietę z IQ odrobinę wyższym od średniej krajowej do wprowadzania w swoim życiu radykalnych zmian. Takie kobiety nie łykają bezkrytycznie każdej zaserwowanej im "prawdy". Nie potrzebują całych tabunów ludzi, aby choć trochę poznać siebie. "Jedz, módl się, kochaj" to lektura dla bardzo niewymagających czytelników, lubiących proste jak narzędzie do omłotu przesłania np. stanowię jedność z Uniwersum, wszechświat przepływa przeze mnie i jeszcze nieśmiertelne: Kocham was! A wy mnie?

2 komentarze:

  1. A mi się podoba :) Co prawda, dopiero zaczynam i trochę denerwuje mnie bajkowy sposób radzenia sobie z depresją (zgadzam się, że niewiele osób może pozwolić sobie na taką wycieczkę), ale dobrze mi się to czyta. Chyba właśnie ze względu na prostotę. Podoba mi się też sposób bohaterki na zwiedzanie - i tak nie da się przecież zobaczyć wszystkiego, więc może lepiej zobaczyć chociaż to, co nas interesuje. No i, czasem to, co proste i zwyczajnie przyjemne też bywa prawdziwe. Czasem też dobrze jest być niewymagającą czytelniczką ;) Jeszcze dodam, że dobrze, że nie wiedziałam, że Jonathan Carroll to polecał, bo w moim przypadku, byłaby to co najmniej słaba zachęta... Cóż, de gustibus non est disputandum. Natomiast, blog bardzo mi się podoba i zamierzam zaglądać. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za wyważony, taktowny i... ujmujący komentarz. Proszę o więcej i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Zaznacz swoją obecność...