wtorek, 8 marca 2011

"Kwiaty od Artiego" Bridget Asher

Nie wierzę niestety w kobiecą przyjaźń do tak zwanej grobowej deski. Powinowactwo kobiecych dusz to dla mnie jak baśń z tysiąca i jednej nocy. Telefony po 24 w celu opłakiwania odejścia "kochasia w siną dal" to jak opowiadanie science-fiction w odcinkach. A jednak mimo wszystkich wymienionych wyżej zastrzeżeń bardzo dobrze czytało mi się tę książkę. I nie odebrałam jej bynajmniej jako kompletnego bajdurzenia i oderwanej od rzeczywistości typowo kobiecej (co oznacza w tym wypadku banalnej) historyjki, lecz jako prawdziwą historię. Kawałek życia: odrobinę słodki, z lekko kwaśnym posmakiem i dominującą goryczą. "Kwiaty" to opowieść o niejakiej Lucy, niegdyś żonie prawie idealnego mężczyzny Artiego Shoremana. Ten w zasadzie ideał rozpieszcza swoją kobietę, codziennie przysyła jej kwiaty i w krótkich liścikach po raz tysięczny tłumaczy jej, dlaczego ją kocha. Prawda, że to wspaniałe? Tak wspaniałe, że aż... niemożliwe. Ten bajeczny męski egzemplarz ma jedną skazę, widoczną tylko w odpowiednim oświetleniu - nie potrafi żyć z jedną kobietą. Swą wspaniałością chce obdzielać wiele kobiet, całe mnóstwo, każdą, która stanie na jego drodze i wzbudzi jego zainteresowanie. Zdrady rzecz jasna wyłażą na jaskrawe dzienne światło i pokazują swoje szponiaste pazury... Niestety prawie idealny mężczyzna nie czuje bynajmniej skruchy i nie chce posypywać głowy popiołem... Jednak Lucy (to takie typowo kobiece) chce mnie mieć monopol na Artiego i jego uczucie, dlatego... decyduje się na rozwód.
I tu w zasadzie zaczyna się właściwa historia. Los uśmiecha się krzywo i ironicznie - okazuje się, że ideał jest śmiertelnie chory i nie ma nikogo, kto chciałby się nim zaopiekować. Była żona po długim wahaniu podejmuje się tego, ale wpada na szatański pomysł. Z założenia ma to być rodzaj słodkiej zemsty: powiadamia wszystkie byłe Artiego o jego bliskiej śmierci i zaprasza do czuwania przy łożu boleści. W książce zaczynają się pojawiać całe tabuny byłych kochanek, przyjaciółek, powiernic itp. Każda z nich to w zasadzie osobna historia... Nie one są jednak najciekawsze, ale postać najbardziej zranionej i oszukanej czyli Lucy. Dzięki swoistemu poczuciu humoru, cierpkiej ironii i odwadze w uświadamianiu sobie własnych uczuć główna bohaterka staje się tak bardzo nieamerykańska i prawdziwa. I to o niej tak naprawdę jest ta historia. Trochę też o pogodzeniu się ze zdradą, śmiercią i innymi bolesnymi sprawami, które nikogo z nas nie omijają. Trochę o babskiej przyjaźni i ludzkiej codziennej dobroci, której ostatnimi czasy tak bardzo się wstydzimy, a równocześnie dotkliwie za nią tęsknimy.
"Kwiaty od Artiego" nie są bardzo ambitną książką, zalatują odrobiną babskiego czytadła. Jednak mimo wszystko nie szkoda na nią czasu. Polecam szczególnie kobietom.

poniedziałek, 7 lutego 2011

"Zeszyty don Rigoberta" Mario Vargas Llosa

Po tę książkę na fali trendu i mody ustawiła się już długa kolejka w mojej znajomej bibliotece. Przynaglona i przyciśnięta do ściany przez komitet kolejkowy przystępuję do pisania bardzo subiektywnej recenzji.
Pierwsze wrażenie po jej przeczytaniu to podziw dla siły męskiej fascynacji. Z powieści Llosy wynika bowiem niezbicie, że kiedy mężczyzna trafi na tę właściwą i jedyną, kiedy tęskni i pożąda, to zaczyna tworzyć nowy fantasmagoryczny świat erotycznych i wyuzdanych marzeń, których nie tamują ani świętoszkowate poczucie przyzwoitości, ani fałszywy wstyd...
Na co dzień ów mężczyzna jest prawie nikim. Ot mało przystojny, odrobinę pokurczony specjalista od ubezpieczeń. Z wielkim nosem i uszami podobnymi do wachlarzy, zwykle niezbyt błyskotliwy i pozbawiony poczucia humoru. Za to moc jego wyobraźni erotycznej jest wprost nieograniczona. I tak skrajnie różna od tego, co mieści się w statystycznej, pozbawionej finezji i polotu ograniczającej kobietę męskiej fantazji, złożonej zazwyczaj z kilku prostych elementów i serii ruchów posuwisto-zwrotnych. Scenariusze, które tworzy Rigoberto są jak erotyczny migający kalejdoskop - kolorowe, odurzające i dopracowane w każdym szczególe z rozbudowaną scenografią. Ich główną bohaterką jest upragniona i wytęskniona żona. Małżonkowie rozstali się, po tym jak Fonsito - pasierb uwiódł Lukrecję (czytaj w "Pochwale macochy"). Mieszkają kilka ulic od siebie, usychają z tęsknoty i ... nie są w stanie do siebie wrócić. Dopiero koronkowa intryga uknuta przez pasierba pozwala im ponownie się zbliżyć.
Po lekturze książki Llosy niektórzy pewnie będą pluć z obrzydzeniem i określać głównego bohatera mianem starego, śliniącego się satyra, a jego żonę nazwą jeszcze mocniejszym epitetem. Jeśli w ogóle doczytają powieść do końca... Ale moc wyobraźni tego satyra jest silniejsza niż u większości z nas. Kobieta z jego fantazji jest pozbawiona zahamowań, otwarta, bezpruderyjna i wyzwolona. Kocha swojego mężczyznę, ale kocha też i siebie. Jest świadoma i momentami wręcz "zaczadzona pięknem swojego ciała", które obiektywnie rzecz biorąc nie odpowiada współczesnym kanonom. Mimo to jest piękne, bo tak uważa ona, bo z takim zachwytem patrzy na nie on... Ile z kobiet tak potrafi?
"Zeszyty don Rigoberta" są jak wgryzanie się w soczysty owoc i oczekiwanie na jeszcze więcej nowych smaków i smaczków. Ale nie jest to tylko i wyłącznie powieść erotyczna. Główny bohater prócz odurzania się fantazjami, ma jeszcze jedną pasję. Jest nią pisanie listów - felietonów do różnej maści instytucji społecznych lub ich przedstawicieli. Don Rigoberto pała gorącą niechęcią do niezrozumiałej dla niego prymitywnej potrzeby człowieka do zbijania się w większe lub mniejsze stada. Nie cierpi uspołeczniania na siłę, uniformizacji, klubowych plakietek i emblematów, ani zbiorowych protestów na ulicach... Te listy to również dobry materiał do przemyśleń.
Jeśli dołożymy do tego historię malarza Egona Schielego, także wplecioną w powieść i namiętne listy pisane przez Lukrecję, otrzymamy w rezultacie wybuchowy koktajl, który jednych odurzy, u innych spowoduje odruch wymiotny.
Zachęcam jednak, żeby spróbować choć malutki łyk...

sobota, 1 stycznia 2011

"Miłość, zdrada i spaghetti" Giulia Melucci

Już po przeczytaniu tytułu powinnam była dać sobie spokój. Coś powinno mnie ostrzec, ale niestety po raz kolejny dałam się uwieść okładce (wyrazy uznania dla pani Olgi Reszelskiej). Szczególnie pociągnęły mnie zgrabne nogi w siatkowych pończochach i dyndający na widelcu biustonosz. Pomyślałam, że może jednak warto, poczułam zew jakiejś tajemnicy, odrobinę pieprzu i trochę chili. Niestety... Wdepnęłam w książkową smętną kałużę. Może od samego początku, czyli od tytułu. Nie dajcie mu się omamić, szczególnie angielskiej wersji (I loved, I lost, I made spaghetti). Miłości, dojrzałej i kobiecej można szukać w tej książce naprawdę długo i nie znaleźć nawet zwietrzałego zapachu jej perfum. Główna bohaterka, kobieta około trzydziestki relacjonuje rozpaczliwe poszukiwania tego jednego jedynego, wymarzonego księcia z marzeń. Kobietka z małym móżdżkiem i jeszcze mniejszą psyche bez faceta u boku kompletnie wariuje i czuje się jak małpa zamknięta w ZOO i pozbawiona naturalnego środowiska czyli palmy. Jej życie to nieustający syzyfowy trud i ocieranie potu z czoła. To ona zdobywa, ona jest bardziej zainteresowana, ona słucha, zmienia ubarwienie (czytaj strój, fryzurę i poglądy) zależnie od samca, z którym przebywa. Jeśli trafi się jej wyjątkowo marudny egzemplarz, jej zaloty są jeszcze bardziej intensywne. Posuwa się wręcz do propozycji... obmacywanek, nawet jeśli samiec wyraźnie węszy w stronę innej. Mężczyźni, przeważnie wybrakowane egzemplarze, są przez nią rozpieszczani, hołubieni, noszeni na rączkach. Ona oddaje siebie całą w zamian nie biorąc nic. Nie uczy się na swoich porażkach, nie zmienia nic w swoim postępowaniu. Nie jest zdolna do wyciągnięcia jakichkolwiek sensownych wniosków na przyszłość. Czy takie są typowe singielki? Czy wypełnia je tylko duchowa próżnia i przemożna chęć wydania się za mąż? Jeśli tak, to nasz tak zwany świat w szybkim tempie stacza się po równi pochyłej...
Od całkowitego pogrążenia się ratuje i bohaterkę i książkę pasja gotowania. Tylko przepisy kulinarne, którymi poprzeplatany jest słabiutki tekst i komentarze do nich są do strawienia. Reszta to niestety mało błyskotliwa pisanina o niczym.
Weź trochę "Jedz, módl się i kochaj", dodaj szczyptę "Seksu w wielkim mieście", dopraw odrobiną "Pod słońcem Toskanii", a na koniec dołóż beznadziejną bohaterkę. Zmiksuj to wszystko razem, a otrzymasz "zabawną i poruszającą książkę" (komentarz na okładce). Niestety, jakoś nie mogę się z nim zgodzić...