niedziela, 27 grudnia 2009

"Droga do piekła" Majgull Axelsson

Przyjemnie jest pisać po długim okresie, nazwijmy to, abstynencji. Miło jest mieć czas na myślenie i uporządkowanie chaosu w głowie na odpowiednie półeczki. Za to najbardziej lubię święta... Nie za lukrowane choinki, wysiloną rodzinną atmosferę i nieudolne próby posklejania na chwilę czegoś, co już nigdy się nie sklei. Mam wreszcie czas na rzeczy, które chcę, a nie muszę robić... Słodkie nieróbstwo też bywa od czasu do czasu miłe i stymulujące.
Niestety książka, o której chcę dziś napisać, nie pasuje w ogóle do tego beztroskiego klimatu. Jej tytuł jest bardzo adekwatny do treści. Ta powieść jest jak porwana na drobne strzępki mapa, którą w miarę czytania składamy kawałek po kawałku w całość. Mapa, która prowadzi niestety nie do skarbu, ale do tytułowego piekła. W zasadzie do dwóch piekieł. Pierwsze to otaczająca główną bohaterkę rzeczywistość, szaleństwo zewnętrznego świata, samotność, na którą jest skazana. Drugie to koszmary pożerające jej duszę.
Cecylia (co za imię!) wraca do Szwecji, aby opiekować się ciężko chorą, umierającą matką. Nie robi tego ze szlachetnych pobudek, ale z poczucia obowiązku i "przyzwoitości". Zamknięta w rodzinnym "Bananowym domu" wchodzi w siebie, próbuje zrobić rachunek sumienia. Wraca zarówno do swojego dzieciństwa, jak i do całkiem niedalekiej przeszłości - pobytu na Filipinach. I budzi wszystkie swoje demony - ciemne, pozbawione miłości dzieciństwo; samotne dorastanie; pozbawione sensu małżeństwo, wreszcie koszmar przeżyty podczas wybuchu wulkanu Pinatubo. Wspomina, chaotycznie, daje się pochłonąć widmom i zjawom. Zło, którego doświadczyła i które sama wyrządziła, wsysa ją i nie zostawia jej nic - nawet małej cząstki dobroci. Jest wszechogarniające, jak kosmiczna czarna dziura. Cecylia może powiedzieć - piekło jest tu,przy mnie, ze mną, we mnie. I jeszcze "nie ma odkupienia, nie ma przebaczenia, nie ma nas, nie ma"... Dobro, miłość, wiara, nadzieja są w tej książce śmiesznie brzmiącymi słowami. Okazuje się, że jesteśmy zdolni do najgorszych zbrodni i występków, bezpiecznie trwamy w naszych ustalonych bytach i nawet nie podejrzewamy, jakie potworności nosimy w sobie. Wystarczy drobna iskra, żeby zapoczątkować reakcję łańcuchową. Czynimy zło i dajemy się mu porwać, bo tak jest łatwo i wygodnie. Szybko się do niego przyzwyczajamy i nie próbujemy się mu przeciwstawić.
Nie mogę znaleźć w tej powieści niczego optymistycznego. Może poza krótkimi chwilami spełnienia, które Cecylia przeżywa podczas seksu z Butterfieldem oraz radości z powodu urodzenia córki. "Droga do piekła" kojarzy mi się z cyklem obrazów Goi "Demony wojny" - są tak samo nasycone złem i pozbawione odrobiny światła.
Dlatego, jeśli jest ci ciężko, nie czytaj tej książki. Poczekaj na lepszy czas w swoim życiu. Może wtedy starczy ci odwagi, żeby pomyśleć, że tyle samo w nas dobra, ile zła...

wtorek, 17 listopada 2009

Myśli kilka

Ktoś bardzo bliski powiedział mi ostatnio, że literatura jest rodzajem manipulacji. Narzuca nam określony punkt widzenia, zmienia "kąt" patrzenia na świat, wpływa na sposób myślenia. Czytam często i z dużą przyjemnością. Czy w związku z tym jestem, nazwijmy to, zmanipulowana?
Jesteśmy, w większości, plastycznymi (co nie znaczy miękkimi) istotami. Wpływa na nas wiele czynników z zewnątrz - inni ludzie, rozmowy z nimi, wychowanie... Można wyliczać bez końca. To wszystko nas kształtuje, skleja osobowość w indywidualną formę. Nie rodzimy się, moim zdaniem, z określoną matrycą charakteru. Czy w związku z tym nasze życie nie jest jedną wielką manipulacją?
Podstawą manipulacji jest nieuczciwość, egoizm, chęć osiągnięcia określonych celów; zakłada ona również nieświadomość osoby, która jest jej poddawana. Zasada jest więc prosta: im bardziej jesteś świadomy, tym mniej jesteś podatny. Uczę się więc siebie, "uczę się bardzo powoli; od tego uczenia trudnego raduje się serce i boli".
Dlatego piszę, aby uporządkować siebie i swoje myśli. Dlatego czytam, ponieważ dowiadując się więcej o innych, wiem więcej o sobie. Dlatego nie potrafię czytać równocześnie kilku książek, a każdą przeczytaną "noszę" w sobie przez kilka dni. W czytaniu jestem monogamistką - żadnych skoków w bok, romansów za plecami i zdrad. Jeśli coś mnie zachwyci, wracam do tego, rozmyślam, przegryzam, przymierzam do mojego życia i dzięki temu bardzo często zyskuję dystans... Nie chcę jednak pisać hurtowo, zapełniać mojego bloga na siłę. Okulary Ewy nie są spisem obowiązkowych i topowych lektur. To raczej indywidualna próba znalezienia swojego miejsca w pędzącym chaosie świata poprzez czytanie książek...

poniedziałek, 9 listopada 2009

"Kobieta w wynajętych pokojach" Katarzyna T. Nowak

Zupełnie nie rozumiem, czemu w recenzjach tej książki pojawia się tak często sformułowanie "Szalona opowieść". Ani opowieść, ani jej bohaterka nie są szalone. Kobieta, która niedawno przekroczyła czterdziestkę rozpaczliwie próbuje uczepić się czegoś w swoim życiu. Po śmierci matki spostrzega nagle, że czterdzieści lat przesypało się przez jej ręce jak piasek, a ona sama stoi na brzegu olbrzymiego oceanu i dziwi się, jak mała dziewczynka, że woda po raz kolejny zniszczyła jej budowlę i że zamki z piasku są tak nietrwałe.
Jest takim właśnie małym zagubionym dzieckiem, które nie wie czego chce. Jest nawiedzane przez ciągłe lęki, a jej największa obawa to lęk przed życiem. Nie chce utartych schematów - małżeństwa, dzieci, stałej pracy. Nie podoba się jej stałe przywiązanie do ludzi, przedmiotów i miejsc. Nie chce zostać wciągnięta w trybiki codzienności. Dobija ją szarość i zwyczajność. Tylko co wybiera w zamian za to? Ciągłe miotanie się, szukanie, nie wiadomo czego, rozedrganie, nieprzespane noce, niezborność myśli i kolejne nieudane związki. Poczucie pustki wytrawiające ją od wewnątrz.
Mała dziewczynka wie, czego nie chce. Nie potrafi tylko odpowiedzieć sobie na pytanie: Czego pragnę? Dokąd zmierzam? Jak wyobrażam sobie swoje życie?
To nie jest opowieść o byciu singlem z wyboru. Kobieta nie chce być sama, dlatego wikła się w skomplikowane układy, a jedynym możliwym rozwiązaniem wydaje się być ucieczka, zgodnie z zasadą: zabieram zabawki i idę do innej piaskownicy...
W kobiecie z "Wynajętych pokoi" dostrzegłam jakąś cząstkę siebie. Dokładnie wiem, czego w moim życiu nie chcę. Gorzej z wiedzą na temat moich pragnień i marzeń. Też nie cierpię zżerającej codzienności i próbuję od niej uciec. Nie ma już jednak we mnie tego roztrzepotania, staram się dowiedzieć, czego szukam i okrzepnąć.
Polecam wszystkim, którzy lubią prawdziwe opowieści o tak zwanym życiu.

środa, 14 października 2009

"Polka" Manuela Gretkowska

Trochę nie mam odwagi "wystartować" z jakimś tekstem na temat tej książki, która miała być z założenia dziennikiem ciąży, ale stała się zbiorem ironicznych refleksji na temat rzeczywistości w ogóle. Czytając autobiografie, dzienniki czy pamiętniki zawsze zadaję sobie pytanie: Na ile autor stosuje samokreację? Jaki kawałek siebie nam pokazuje? A ile w tym jego pisaniu jest zmyślenia i bawienia się z czytelnikiem? Pisarz trochę kupczy sobą, staje się straganiarzem, który wykłada przed nami tylko niektóre towary, resztę trzyma gdzieś na zapleczu... Dlatego nigdy nie traktuję tych książek jako prawdy ostatecznej o autorze. Dystansuję się i nie wyciągam wniosków pt. "Ona jest normalna" ani też "Ale pokręcona wariatka".
Najbardziej w "Polce" podoba mi się sposób przedstawiania codzienności. Zwykły, szary banał po przefiltrowaniu go przez odpowiednie słowa przestaje być nudny. Momentami mamy nawet wrażenie, że doświadczamy jakiejś magii. Bohaterka jest jakby otoczona niewidzialną "bańką", przeźroczystą kapsułą, która chroni ją przed sączącymi się z zewnątrz trującymi wyziewami świata. Może to trochę słowa, trochę jej charakter no i... ciążowe hormony. Ujęło mnie opisywanie przez autorkę zmian zachodzących w jej ciele podczas dziewięciu miesięcy - są pozbawione jakiejkolwiek pruderii i bezpośrednie, aż do bólu, momentami zabarwione dziecięco naiwnym zdziwieniem. A może zadziwieniem, że oto dzieje się cud? W całej książce czuć też pokorę przed tym cudem - małym i jednocześnie wielkim, którego nie jesteśmy w stanie objąć naszymi małymi rozumkami.
Podoba mi się krytyczne podejście narratorki - bohaterki do otaczających ją ludzi. Niektórzy zarzucali Gretkowskiej, że gloryfikuje i uszlachetnia siebie i swoich bliskich. Porządkuje świat zgodnie z zasadą: Ja dobra, zła jest cała reszta. Nie do końca się z tym zgadzam - napisałabym raczej: Ja bardziej świadoma i myśląca, reszta rzadko używająca swoich mózgowych zwojów. Czy jest to pycha? Dla niektórych na pewno.
Czytając tę książkę po raz kolejny, czułam się, jakbym słuchała monologującej autorki. Ona cały czas puszcza do mnie "oko" i mówi: Nie traktuj dosłownie tego, co napisałam. Pamiętaj, że pokażę ci tylko to, co zechcę.
Warto przeczytać tę książkę, nie tylko ze względu na przedstawiony w niej wachlarz odczuć kobiety w ciąży. Kłująca ironia Gretkowskiej pomaga nabrać większego dystansu do siebie samego i świata.

niedziela, 11 października 2009

Walk the Line

Brak wiedzy na jakiś temat nie jest zapewne powodem do zmartwienia, ani wstydu. Zawsze można się wytłumaczyć, że to przecież nie moja działka, nie muszę znać się na wszystkim. Wystarczy, że jestem dobra w jakimś wycinku obejmującym mały fragment rzeczywistości. Wstydzę się jednak swojej ignorancji, ponieważ niektórzy uważają mnie za osobę "z intelektem ostrym jak brzytwa". Jednak ten "wyostrzony intelekt" dowiedział się o Johnnym Cashu jakieś trzy miesiące temu, mimo przebywania na tym świecie od trzydziestu paru lat. Jestem skruszona i biję się w piersi. Taka mała lekcja skromności...
Ale wracając do tego pierwszego razu... Tak, można to nazwać lekkim trzęsieniem ziemi. Spowodowanym piosenką Casha "Hurt". Nie wiedziałam, kim jest wykonawca, nie do końca rozumiałam słowa. Tylko, że... tego nie trzeba rozumieć. Wystarczy słuchać, zrozumienie przychodzi samo. Starczy, zdarty głos - ktoś zmęczony życiem szuka od niego ucieczki. Jednocześnie jest świadomy, że nigdzie nie ma drzwi z napisem "Wyjście". Istnieje tylko bramka z napisem "Śmierć". Szczerość tej muzyki rozjeżdża człowieka jak wielka ciężarówka i wywołuje emocje, nad którymi trudno zapanować. Ci, którzy przechodzą obok niej obojętnie, musieli w poprzednim wcieleniu egzystować na poziomie pantofelka lub eugleny.
Podobnie podziałał na mnie film "Walk the Line". Można obrazowo napisać, że tym razem nie była to ciężarówka, tylko czołg.
Kolejny biograficzny film, o kolejnym sławnym i bogatym tego świata. Nudny i zbyt długi. Pewnie tak podsumują ten film pantofelki i eugleny, jeśli jakimś cudem go obejrzą.
Dla mnie jest to przede wszystkim historia o tym, że wszyscy możemy stać się kimś. Pasje, które mamy mogą stać się życiowym celem. Mogą nas zbawić, ale też doprowadzić do całkowitego zatracenia. Granica między jednym, a drugim jest bardzo cienka, szukanie równowagi przypomina balansowanie na linie umieszczonej wysoko nad ziemią. Johnny Cash potknął się na niej, stracił równowagę i prawie spadł w przepaść narkotyków i sławy. Tylko, że w ostatniej chwili ktoś podał mu rękę i pomógł stanąć na nogi. June, bo tak nazywała się ta kobieta, stała się jego drugą połową, asekuracyjną liną trzymającą go przy życiu. Trąci banałem? Niestety, nasz świat wyświechtał i przenicował wszystkie wartości - miłość, poświęcenie, pasję. Jednak po obejrzeniu tego filmu można poczuć, że nadają one sens naszej egzystencji. Dzięki nim nie jesteśmy jedynie drobnym i przypadkowym kosmicznym odpryskiem.
"Walk the Line" to film o muzyce i uczuciach, które ratują nas przed śmiertelnym upadkiem. Polecam go szczególnie tym, którzy kryją swe emocje pod pancerzykiem ironii, krytykanctwa i zblazowania.

środa, 23 września 2009

"Pokój numer 19" Doris Lessing

Coraz bardziej zaczynam lubić książki tej starszej pani. Dzisiejszy tytuł pochodzi ze zbioru opowiadań pt. "Mężczyzna i dwie kobiety". W recenzji na okładce książki napomknięto, iż jest to "wczesny tom opowiadań pisarki". Po jego przeczytaniu ma się wrażenie, ze są to bardzo wczesne opowiadania. Nie najlepsze, niespecjalnie ciekawe, pełne powtórzeń i podobnych damsko - męskich problemów. Dobrnęłam jednak do końca książki i tam natrafiłam na opowiadanie, które naprawdę mnie poruszyło. Czytając tę historię czułam jakby ktoś cały czas specjalnie dotykał bolesnego miejsca, które już się zagoiło, ale pozostała po nim blizna...
Susan i Matthew Rawlings stanowili pozornie szczęśliwe małżeństwo. Sami tak o sobie myśleli i taką opinię narzucali swoim znajomym i przyjaciołom. Ich życiem rządziły rozsadek i roztropność. Nie ulegali zbędnym emocjom, nie unosili się gniewem, ani rozpaczą, nie wykrzykiwali sobie w twarz oskarżeń, nie wyładowywali na sobie zbędnych emocji. Ich życie było jak sprawny, punktualny zegarek, który zawsze wskazuje dokładny czas... Idealne stadło małżeńskie. A jednak czegoś w tym wszystkim zabrakło. Jak napisała autorka "nie dało się uniknąć pewnej monotonii" oraz " życie ich było jak wąż zjadający swój ogon". Szarość codzienności, powtarzalność, przyporządkowanie do końca życia - oto jestem matką, panią domu i... Nic poza tym? Gdzie w tych rolach jestem ja? Czy w ogóle jeszcze jestem? Czy rozpłynęłam się w codziennej bieganinie i stałam się listą obowiązków i powinności? Myślę, że takie pytania zadawała sobie Susan. Od początku zgadzała się na wszystko, co zaproponował jej mąż. Zrezygnowała z pracy, zajęła się domem i wychowywaniem dzieci. Każdą decyzję i postępek swojego męża potrafiła sobie logicznie wytłumaczyć, zrozumieć, a nawet usprawiedliwić. Tylko jak długo tak można? Nie jesteśmy w stanie żyć normalnie nie okazując emocji, tych dobrych i tych złych. Susan "pękła", jak przekłuty balon. Uszło z niej całe powietrze, a z nim chęć do życia. Chciała uciec od swego wspaniałego męża, udanych dzieci i pięknego domu. Szukała odrobiny spokoju, chciała zerwać niewidzialną smycz. Udało jej się czy nie? Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie.

niedziela, 13 września 2009

Droga do szczęścia

Codzienność może być piękna, tak twierdzą niektórzy. Podobno w powtarzanym wciąż na nowo cyklu czynności można znaleźć zadowolenie, a nawet więcej - sens życia. Można ćwiczyć "uważność", czyli skupiać się na prasowaniu, gotowaniu, myciu podłogi; być tylko tu i teraz i nie pozwalać swoim myślom na swobodne szybowanie nie wiadomo dokąd. Podobno... Cierpliwie ćwiczę się w owej "uważności", niestety ostatnio z miernym skutkiem. Nie umiem poradzić sobie z poczuciem, że rosną dookoła mnie ściany, których nie jestem w stanie przeskoczyć; ściany bez okien i drzwi. Za wszelką cenę próbuję znaleźć jakiś cudowny sposób na wydostanie się z tej pułapki, ale "wielki architekt świata" pilnuje, żeby mi się nie udało. Patrzy z góry i ironicznie się uśmiecha widząc nieporadne ruchy robaczka. Codzienność buduje dookoła mnie mur, przewraca mnie na grzbiet i każe nieporadnie machać łapkami...
Czuję się tak, jak bohaterka filmu o przewrotnym tytule "Droga do szczęścia". Złapana w potrzask codzienności, otoczona ludźmi, którzy gdaczą i popiskują, zagłuszają siebie i innych.
Oglądając ten film można ulec pozorom i uwierzyć, że jest to przede wszystkim kolejna historia nieszczęśliwej miłości. On i ona poznają się i zakochują od pierwszego wejrzenia. Mają poczucie, że są wyjątkowi, inni niż reszta świata. Szybko pobierają się, dorabiają się domu i dzieci. I... dają się pożreć codzienności. Kawałeczek po kawałeczku, kęsek za kęskiem oddają jej siebie i swoje marzenia. On potrafi się z tym pogodzić, jest nawet zadowolony. Ona szamoce się i stawia opór, próbuje przed nią uciec. Dlatego proponuje wyjazd na stałe do Paryża. Naiwnie sądzi, że zmiana miejsca i rodzinnego układu może stać się ich drogą do szczęścia. Niestety "żyli długo i szczęśliwie" nie następuje. Ona po raz kolejny zachodzi w ciążę, on dostaje nową lepiej płatną pracę. Marzenia o wyrwaniu się z potrzasku, bunt przeciwko rzeczywistości kończą się tragicznie...
Szczęście to podobno stan umysłu, niezależny od zewnętrznych czynników. Tylko, kto może odpowiedzieć mi na pytanie: Jak osiągnąć ten stan? Jak uniezależnić się od skrzeczącej głośno rzeczywistości? Czy jest to w ogóle możliwe?

czwartek, 27 sierpnia 2009

"Kwietniowa czarownica" Majgull Axelsson

Z czym kojarzy się wam Szwecja? Mnie przede wszystkim z książkami Astrid Lindgren, opisującymi beztroskie i sielankowe dzieciństwo spędzane w "pięknych okolicznościach przyrody", pod opieką wyrozumiałych i kochających rodziców. Może jeszcze z całkowicie odsłoniętymi przed światem oknami domów... Bardzo stereotypowe wyobrażenia. Nigdy nie byłam w tym kraju, nie znam żadnego przyjaznego Szweda, ani blondwłosej Szwedki. Jednak mimo wszystko, moje skojarzenia można było określić jako pozytywne i... trochę stereotypowe. Po przeczytaniu powieści Axelsson po raz kolejny doszłam do wniosku, że stereotypy zawężają nasze spojrzenie na świat... Szwecja, która wyłania się z tej książki to zimny kraj, ale nie ze względu na warunki klimatyczne, tylko z powodu ludzi, którzy tu mieszkają. Każdy zajęty sobą, zamknięty w kręgu własnych spraw i problemów...
Ta gruba powieść przypomina trochę patchwork - zszytą ze skrawków i kawałków wspomnień narzutę. Niestety nie są to dobre wspomnienia, dlatego narzuta ma ciemne, prawie przygniatające kolory, miejscami jest czarna, strzępi się i ma dziury. Pod tą kołderką nie można się ani schować, ani ogrzać. Swoją przeszłość porządkuje główna bohaterka i narratorka książki Desiree. Mimo, że była upragnionym i wyczekiwanym dzieckiem została odrzucona przez swoją matkę, ponieważ urodziła się niepełnosprawna fizycznie. Jej dzieciństwo i dorosłe życie to ciągła wędrówka po szpitalach, operacje, które mają rzekomo poprawić jej stan oraz eksperymenty, które przeprowadzają na niej niedouczeni lekarze. Odrzucenie i cierpienie towarzyszą jej przez cały czas. W niepełnosprawnym "kadłubie" kryje się jednak tak wiele, że Desiree mogłaby swoją duszą obdzielić kilka osób. Jest o niebo wrażliwsza i mądrzejsza, niż otaczający ją ludzie. Posiada niezwykłą moc - potrafi wcielać się w zwierzęta i ludzi, przejmować kontrolę nad ich ciałami i kierować nimi zgodnie ze swoją wolą. Dzięki tym niezwykłym umiejętnościom może odnaleźć swoje trzy przybrane siostry, zmusić je do konfrontacji z przeszłością i równocześnie sama odpowiedzieć sobie na pytanie: Dlaczego?
Powieść ta może przekonać, przynajmniej niektórych, że cierpienie może stać się początkiem czegoś dobrego, skończyć się pogodzeniem ze sobą i ze światem. Nie każdy ból musi nieść pragnienie zemsty i odwetu. Jest jeszcze jedna ważna myśl, którą znalazłam w "Kwietniowej czarownicy" - nikt nie dał nam prawa oceniania innych i wyborów, których dokonują. Zanim osądzisz i zaszufladkujesz, zadaj sobie pytanie: A co ja bym zrobiła?

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

8 sposobów na mężczyznę

Dzisiejszy tytuł jest trochę przewrotny. Z rozmysłem odrobinę zmieniłam tytuł jednego z artykułów, opublikowanego w pewnym poczytnym miesięczniku dla kobiet. Po tym tekście obudziły się we mnie mordercze instynkty, miałam ochotę wrzeszczeć (choć autorka radzi nie stosować tej metody) i porządnie komuś dokopać (chyba samej autorce). Obraz mężczyzny, w tym artykule jest gorzej niż przygnębiający. Leń i grubas, wylegujący się na miękkiej kanapie, brudas i abnegat, który zrobi wszystko, żeby obronić się przed sprzątaniem, właściciel dwóch lewych rąk, nieumiejący wbić gwoździa czy przygotować obiadu, oszust niedotrzymujący słowa, egoista, skupiony wyłącznie na sobie i zapominający o żonie i dzieciach. No i najważniejsze, kompletny imbecyl w sferze uczuciowej... U jego boku żyje sobie kobietka, taka mała spryciula, która nie do końca jest zadowolona ze swojego "ukochanego". Pewnego pięknego dnia postanawia zrobić coś ze swoim życiem, czyta mądry artykuł i pełna energii zaczyna zmieniać swojego mrukliwego niedźwiedzia w... no właśnie w co? Moje pierwsze skojarzenie to pies Pawłowa. Dobrze wytresowany pies. Spryciula stosuje proste i nieszkodliwe metody. Przez tydzień zajada usmażoną przez niego jajecznicę i cały czas oblizuje się ze smakiem. Tym sposobem odkrywa w swoim chłopcu profesjonalnego kucharza. Potem przestaje sprzątać. Następny krok to postraszenie misia perspektywą spędzenia weekendu z teściową oraz z sąsiadem, który ma przejąć część obowiązków domowych np. wbijanie gwoździ. W końcu kobietka wyłącza swoją komórkę. A co tam, niech się miś troszeczkę zdenerwuje i pomartwi... W towarzystwie męskim prosi o pomoc w skomplikowanych czynnościach domowych, do pracy ubiera krótszą spódnicę i robi mocniejszy makijaż itd... Eksperyment kończy się całkowitym sukcesem, spryciula stosuje przecież metody zalecane przez najwybitniejszych psychologów. Wszyscy są szczęśliwi - kobietka, jej dzieci i nowy pies...
No dobrze, a teraz daruję sobie na chwilę zjadliwą ironię i napiszę bez złośliwości. Czemu zamiast stosować sztuczki i fortele, po prostu nie porozmawiać z partnerem? Dlaczego nie powiedzieć mu otwarcie, czego od niego oczekuję? Dlaczego nie można po prostu podzielić się obowiązkami? I najważniejsze - dlaczego mam założyć, że mój mężczyzna to idiota, który nie rozumie moich słów, albo wręcz nie słucha? Zazdrość, złośliwość, odnoszenie do innych, podlizywanie się i brak lojalności - na tym opiera się "osiem sposobów, by on robił, co chcesz".
Cały współczesny świat opiera się na manipulacji, tu przyznaję rację pani redaktor. Przestaliśmy cenić podstawowe wartości, budujemy nasze kontakty z ludźmi na kłamstwie i sztuczkach, traktujemy swoich najbliższych jak wielofunkcyjne automaty: A teraz nacisnę ten "guziczek" i on zrobi tak jak chcę.
Tylko dokąd nas to zaprowadzi?

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

"Małe ptaszki" Anais Nin

Wakacyjna znośna lekkość bytu trwa, ale już czuję w powietrzu lekko gorzki zapach jesieni, który przypomina, że wszystko się kończy. Nie chcę poddać się temu nastrojowi i poczuciu, że oto minęło kolejne lato... Dlatego po raz nasty sięgnęłam po zbiór opowiadań erotycznych "Małe ptaszki". W tej książce nie ma pór roku, czuć za to wszystkie zapachy świata - cynamon, szczyptę szafranu, odrobinę słonego wiatru znad Atlantyku, ale najbardziej czuć w niej zapach dwóch ciał, które jeszcze przed sekundą "mocowały" się ze sobą.
To nie jest książka dla grzecznych dziewczynek. Sądzę, że byłoby to dla nich zbyt mocne przeżycie. Niegrzeczne też nie będą zadowolone, dla nich to zbyt mało ekstremalne doświadczenie. Te erotyczne miniatury są w sam raz dla kobiet, dziewczyn i mężczyzn, którzy nie boją się nowych doświadczeń, ale też nie szukają ich za wszelką cenę i na każdym kroku.
Czytając tę książkę czułam się trochę, jak po wejściu do tajemniczego domu schadzek, który został podzielony na mnóstwo małych pokoików. W każdym z nich spełnia się jakaś inna seksualna fantazja - począwszy od miłości lesbijskiej, aż do seksu grupowego. Chodzimy od pokoiku do pokoiku, nikomu nie przeszkadza nasze podglądactwo, aż w końcu znajdujemy miejsce, które najbardziej nam odpowiada.
Trudno uwierzyć, że opowiadania te powstały tyle lat temu. Kiedy uświadomimy sobie, że autorka czerpała z prawdziwego życia, że nie są to tylko jej fantazje, można być odrobinę, ujmijmy to, zaskoczonym. Seks jest tutaj jedną z wielu dziedzin życia, taką jak spanie, jedzenie, mycie zębów. Jest nieodłączną częścią nas. Jednak poprzez to nie staje się wcale nudny ani szary. Wręcz przeciwnie jest sferą , w której nie ma ograniczeń, w której można wciąż szukać, zmieniać seksualne konstelacje, upodobania, realizować swoje fantazje. Anais Nin nie przebiera w słowach, na kartkach aż roi się od krągłych pośladków, pełnych piersi, sterczących penisów. Jednak słowa te nie szokują, można nawet powiedzieć, że bez nich opowiadania nie miałyby swego klimatu.
Polecam tę książkę wszystkim, którzy chcą przez chwilę poszybować gdzieś daleko. Do wanny i łóżka, a może przed...

wtorek, 21 lipca 2009

Australia

Zareklamowano mi ten film jako bardzo romantyczną historię miłosną. Melodramat przez duże M, oczywiście z happy endem. I cóż muszę powiedzieć, że miło się rozczarowałam... Ponieważ "Australia" to rzeczywiście historia pewnej miłości - wyniosłej arystokratki, która jest zmuszona do bardzo szybkiego zweryfikowania swoich poglądów na życie i świat oraz skrajnie od niej różnego poganiacza bydła. Ale dla mnie ta historia jest zbyt oczywista, ponieważ od pierwszego spotkania bohaterów wiadomo, że przypadli sobie do gustu, choć pozornie się nie znoszą. Wiadomo również, że prędzej czy później ogarnie ich "miłosny żar". I tyle - już na samym początku wiemy, jakie będzie zakończenie. Klasyczny schemat - nie lubimy się, ale w gruncie rzeczy szalejemy za sobą. Dobrze, że Sara, w odróżnieniu od innej romantycznej bohaterki nie puentuje odkrywczo: "Pomyślę o tym jutro..."
Dla mnie ten film to przede wszystkim próba wyrażenia zachwytu nad pięknem kawałka naszej planety, którego nie zdołał zdeptać biały człowiek. Ten fragment Ziemi jest w filmie tak wspaniale dziki i pusty, poddaje się tylko biegowi pór roku, a jego rdzenni mieszkańcy wcale nie chcą go zmieniać, ani czynić sobie poddanym. To "biały barbarzyńca" wdziera się wszędzie, chce kontrolować wszystkich i wszystko, narzucać swoją władzę ludziom i przyrodzie. Kolonizować i zniewalać. I nie uznaje żadnych granic... Skąd w nas takie skłonności? Czemu musimy zawsze mieć wszystko pod kontrolą? Dlaczego tak boimy się tego, co inne?
Po obejrzeniu "Australii" można również zadać sobie pytanie: Kto jest bardziej czarny? Czy strzegący swej ziemi Aborygeni czy odziani w czarne sukienki półmężczyźni, odbierający w imię Boże dzieci matkom? I kto ma ciemniejszą duszę - prymitywny tubylec czy oświecony ksiądz?
Zupełnie inna sprawa to gra aktorska, poprawna, ale nie porywająca. Nicole Kidman stosuje w tym filmie wszystkie chwyty i sztuczki wypróbowane w "Moulin Rouge"i do tego wygląda jak chodząca reklama amerykańskiej chirurgii kosmetycznej. Ale będę sprawiedliwa - dobrze pokazuje metamorfozę bohaterki ze sztywnej pańci w pewną siebie kobietę. Za to Hugh Jackman... Ale to już temat na inny wpis...

poniedziałek, 6 lipca 2009

"Narcyz i Złotousty" Hermann Hesse

Lato oddycha, a właściwie dyszy pełną piersią. Słońce leje się z nieba i spala moją chęć do jakiejkolwiek pracy. Ale zgodnie z obowiązującą w przyrodzie prawdą, że narząd nieużywany ulega stopniowej degradacji, postaram się zmusić moje szare komórki do pewnej aktywności. Odświeżam ostatnio znajomość lektur z czasów studenckich, stąd dzisiejszy tytuł. I znów z perspektywy moich -dziestu lat, rozumiem tę książkę inaczej, niż studentka trzeciego roku filologii germańskiej (którą byłam jakiś czas temu).
"Narcyz i Złotousty" to prawie bajka zaczynająca się od słów "dawno, dawno temu, w dalekim kraju". Przewracając kolejne kartki do pewnego momentu miałam wrażenie, że czytam bogato ilustrowaną historię dla... no właśnie czy aby na pewno dla dzieci? Na pierwszy rzut oka jest to opowieść o przyjaźni dwóch ludzi i historia burzliwego życia jednego z nich - Złotoustego. Ale pod tą wierzchnią warstwą kryje się tyle głębszych spraw i problemów, o których warto potem przez jakiś czas rozmyślać i zastanawiać się, na ile dotyczy to mnie samej...
Dwaj tytułowi bohaterowie reprezentują dwie zupełnie różne postawy życiowe. Narcyz zdystansowany i chłodny, sensem swojego życia uczynił naukę i wiarę. W nich szuka odpowiedzi na nurtujące go pytania. Świat, w którym żyje jest uporządkowany i logiczny, a rzeczy i ludzie znają swoje miejsce. Nie okazuje swoich uczuć, albo... doskonale je kontroluje. Złotousty to czysta zmysłowość, poznaje świat za pomocą węchu, smaku, dotyku, przez kolejne kobiety i rzeźby. On nie analizuje i nie dedukuje, tylko odczuwa. Jego życie to poszukiwanie wrażeń i niezaspokojona tęsknota, której nie są w stanie uciszyć ani kochanki, ani tworzone dzieła. Wie, że osiadłe i ustabilizowane życie nie jest dla niego i jednocześnie tak bardzo go pragnie. Tęskni za matką, której nie mógł poznać. Ta matka, a właściwie pramatka jest w jego myślach cały czas, towarzyszy mu, uosabia wszystko za czym tak tęskni.
Dwaj zupełnie różni ludzie... Kiedyś bardziej identyfikowałam się z postawą mnicha - ascety. To on był mi bliższy. Dziś lepiej rozumiem Złotoustego - jego żal, rozgoryczenie i niezaspokojone pragnienia. Czy to dlatego, że sama jestem starsza, a w związku z tym rozczarowana światem i zgorzkniała? Czy dlatego, że w życiu trafiałam często na ludzi wykorzystujących moją otwartość? A może dlatego, że w miarę upływających lat uczymy się ostrożności, wyrachowania i krytycyzmu?
Warto przeczytać tę książkę, tylko po to, żeby zadać sobie takie pytania. Warto z jeszcze jednego powodu - język Hessego, zwłaszcza w dobrym tłumaczeniu, to małe dzieło sztuki - Meisterwerk. Czyta się tę książkę, jak iluminowane dzieło średniowiecznych mnichów, zdobne w kunsztowne "zakrętaski" i bijące w oczy żółcią i czerwienią.

środa, 17 czerwca 2009

Reklama dźwignią handlu

Prześladuje mnie ostatnio Pewna Bardzo Znana Położna. Kiedy słucham rano radia, ona miłym i pewnym swych racji głosem przekonuje mnie, że koniecznie muszę nabyć jedyny w swoim rodzaju żel do higieny intymnej. Zwraca się do mnie, bezpośrednio do mnie! I robi się tak miło i intymnie. No tak, ale wychodzę i sielanka się kończy... To nic, ponieważ w drodze do pracy mamy możliwość znów poczuć to jedyne w swoim rodzaju uczucie - tylko ona i ja... Wysiadam z mocno podbudowanym poczuciem własnej wartości, przecież jestem wyjątkową kobietą! Przynajmniej według PBZP. Ale kiedy wracam po pracy do domu, jestem zmęczona, poirytowana i znów słyszę PBZP, to szczerze mówiąc mam ochotę rzucić w nią tym cudownym żelem do higieny intymnej.
"Codziennie spotykam wyjątkowe kobiety, takie jak ty". Ile w tym jednym krótkim zdaniu kłamstwa i obłudy, a wszystko po to, żebym usłyszała i zrozumiała magiczny zew: Kup mnie! A w podtekście: Daj nam zarobić. Nie stać mnie na PBZP, nie mogę sobie pozwolić na wizyty u niej, ani tym bardziej poród w jej asyście. Ale mogę mieć namiastkę tego luksusu, jeśli kupię ów wspaniały żel. Będę mogła poczuć się naprawdę wyjątkowo, prawie jak tzw. gwiazdy odwiedzające PBZP. Mogę, ale nie chcę. Nie skorzystam z tej jedynej i niepowtarzalnej szansy, nie pobiegnę do apteki, nie dotknę wielkiego świata (w dodatku przez warstewkę żelu). Nie obrosnę kolejnym przedmiotem. Zamiast kolejnych kosmetyków, ubrań i innych drobiazgów kupowanych na poprawienie humoru, wolę żywych ludzi. Zamiast zwiększać swój dystans do nich, wolę się do nich zbliżać. I starać się ich zrozumieć.

wtorek, 16 czerwca 2009

"Ono" Dorota Terakowska

Nie lubię pisać, kiedy czuję, że byłoby to dla mnie wysiłkiem, ciężką pracą, siłowaniem się z każdym kolejnym słowem. Na szczęście tu mogę wybierać między chcę, a nie chcę. Nie "muszę"... Po długim czasie milczenia, słowa po prostu spływają, o ile można tak powiedzieć o pisaniu tekstu za pomocą klawiatury komputera. Chcę, żeby to, nazwijmy tworzenie, było lekkie i spontaniczne. Męczenie się nad każdym zdaniem, szukanie wyrazów bliskoznacznych, dobieranie epitetów - prawie, że bolesne wykluwanie się tekstu - to nie dla mnie. Chcę, żeby przekładanie myśli na słowa było po prostu zmysłową przyjemnością...
Dziś chcę napisać o książce, która nie spodobała się chyba krytykom literackim. Problemy, które porusza, nie są szczególnie interesujące. Język nie jest nowatorski, koncepcja narratora i kompozycji również nie wnosi niczego nowego.
No dobrze... Tylko dlaczego tak mnie wzrusza? Chwyta za gardło i za każdym razem sprawia, że zaczynam patrzeć na świat inaczej, lepiej? Myślę, że to zasługa Terakowskiej. Ta autorka jest w swoich książkach krytyczna bez litości, ale tylko w stosunku do ludzi, których ja określam mianem bezmózgowców. Je, pije, chodzi i bije... I nie mam tu na myśli alkoholików, ale ludzi, którzy są jedynie skorupkami, wypełnionymi paroma organami wewnętrznymi. Układ trawienny, oddechowy, moczowo-płciowy... I nic poza tym. Pustka. Prosta linia od narodzin do śmierci, bez zbędnych emocji, wewnętrznych wstrząsów, niepotrzebnych rozważań i rozterek.
Taka jest na początku główna bohaterka książki - nakręcana laleczka, żyjąca od dyskoteki do dyskoteki, marząca jedynie o wyrwaniu się z małego miasteczka i domu. Nienawidzi swojej matki, a z każdym dniem staje się do niej coraz bardziej podobna i oczywiście nie zdaje sobie z tego sprawy.
Marzenia Ewy się spełniają. Tylko trochę inaczej niż sobie to wyobrażała. Wspaniały "książe" (właściwie to jest ich aż trzech) porywa ją z dyskoteki uwozi w dal, gwałci i zostawia samą na drodze. Spełnienie marzeń... Ale ta tragedia staje się początkiem czegoś nowego. Ewa oczywiście zachodzi w ciążę, nie wie który z "herosów" jest ojcem i zaczyna go szukać. Zaczyna też pokazywać i tłumaczyć swojemu nienarodzonemu dziecku świat. Dla dziewczyny to rownież inny początek - zalążka świadomości. Krok po kroku uczy się: Oto jestem, myślę, czuję, mogę pytać dlaczego, po co, skąd. Mogę szukać odpowiedzi, znajdywać ją lub nie...
Terakowska widzi ludzkie wady i ułomności, podkreśla je i kpi z nich. Ale potrafi je zrozumieć. Jednego tylko nie jest w stanie wybaczyć - bezrefleksyjnego egzystowania, bycia rozlanym i bezkształtnym jak ameba. Chyba przede wszystkim o tym jest "Ono": Nie wystarczy po prostu być...

sobota, 30 maja 2009

Happy Go Lucky

Moje pierwsze wrażenie po tym filmie to poczucie przeładowania go brzydotą. Może to trochę za mocne określenie, może wystarczy po prostu - przeciętność. Główna bohaterka nie jest specjalnie piękna, nie jest nawet trochę atrakcyjna. Moim zdaniem przypomina małpkę kapucynkę skaczącą to tu to tam. Brzydcy są również inni bohaterowie - instruktor nauki jazdy, koleżanki Poppy. Brzydkie mieszkanie, nieładne ulice, nieszczęśliwi ludzie. Zrobiło się gorzko... A mimo to nie wyłączyłam tv, choć to długi film. Dlaczego? Bo spodobała mi się ta małpka kapucynka, która jest może niespecjalnie inteligentna, ale tyle w niej szczerości i otwartości. Ona jest z tych, którzy pierwsi zaczynają rozmowę, ściągają z ulicy przejechanego kota czy psa, wysłuchują innych i nie wymagają, żeby ich wysłuchiwano, a na ulicy patrzą obcym ludziom prosto w oczy. Za to ją podziwiam. Sama taka nie jestem. Brakuje mi tego wewnętrznego przekonania, że ludzie i świat ptrafią być dobrzy. Nie umiem tak jak Poppy doszukać sie u każdego odrobiny czegoś pozytywnego. W tym filmie dzięki głównej bohaterce nawet weekendowe"szlajanie się " się po klubach staje się czymś pozytywnym. Codzienność, kierat praca - dom nie jest pułapką. Ma sens, a wszystko dzięki Poppy, która potrafi się skupić całą sobą na tym, co w danym momencie wykonuje i czerpać z tego przyjemność. Ten film skojarzył mi się z "Amelią", ale jest zdecydowanie lepszy, bardziej realistyczny, a mimo to niezwykły. Tak, to opowieść o niezwykłej codzienności. Zirytowało mnie tylko jedno. Rozumiem, że potrzebujemy miłości, szukamy kogoś do pary. Ale po co robić to tak desperacko?

czwartek, 21 maja 2009

mijam

Dziś chcę napisać o słowach, choć nie wiem, czy uda mi się znaleźć odpowiednie... słowa i pozszywać ze sobą myśli, które chodzą mi po głowie. Język wcale nie jest "giętki" i nie jest łatwo tworzyć związki zgody, rządu i przynależności, koniugować, deklinować, tworzyć zdania współrzędnie i podrzędnie złożone itp. A może się mylę? Może jest zupełnie na odwrót? Łatwo jest mówić poprawnie, nawet dzieci to umieją - przekazywać komunikaty. Trudniej powiedzieć, to co myślę, w taki sposób, jak o tym myślę. Trudno nie minąć się z prawdą, nie wetknąć szpilki, nie uderzyć... Tyle słów, a tak ciężko mieć COŚ do powiedzenia. Język jest niewdzięczny. Nie pozwala nam do końca opisać naszych uczuć, zachwytu, naszych obaw, wzruszeń. Język to dymna zasłona, za którą się czasami chowamy. Daje nam możliwość niemówienia o sobie. Budujemy sobie bezpieczne schronienia ze słów. Jak skorupki ślimaka, które nie są azylem, tylko pancerzem obronnym. Słowa, słowa, słowa... Potrafią być przymilne, łasić się do człowieka, kiedy nam na czymś zależy. Bywają obrzydliwe, ranią. Ale rzadko mówią prawdę o nas.
Język jest niezbędny, temu nie można zaprzeczyć. Ale tak często wykrzywia i zmienia rzeczywistość, jak krzywe zwierciadło z pewnej znanej baśni. Czy ja też przeglądam się w tym lustrze? Na pewno. Warto tylko zapytać: Jak często?

sobota, 16 maja 2009

"Szczelina" Doris Lessing

Po przeczytaniu tej powieści poczułam się dotknięta jej tytułem. A potem zaczęłam się zastanawiać, w zasadzie, dlaczego? Czy jestem już tak przesiąknięta cywilizacją, obyczajowością, wreszcie poprawnością w codziennych stosunkach damsko-męskich? Dlaczego ten tytuł miałby mnie obrażać? Dlatego, że jestem kobietą, czyli według autorki szczeliną? A może boję się sprowadzenia tylko do tego?...
Ta książka jest okropnie przewrotna. Nie można jej odczytać dosłownie, pod spodem jest bowiem "drugie dno". Nie jest to tylko i wyłącznie historia o tym, jakie były nasze początki i co było pierwsze jajko czy kura (według autorki kura), ani o tym że mężczyźni są ubocznym produktem ewolucji i w zasadzie powstali jako "odprysk" gwiezdnego planu. Ta opowieść to przede wszystkim ironiczne przedstawienie stosunków na linii kobiety - mężczyźni. Niezmiennych od wieków. Wielcy wojownicy wyruszają na podbój świata, a kobiety czekają na ich powrót i mają zrozumieć i docenić, "bo przecież w każdym mężczyźnie tkwi mały chłopiec". Kobiety są z natury powolne, pasywne, nie ciekawi ich, co znajduje się hen daleko za horyzontem. Mężczyźni są odważni, nie boją się nowości, chcą dociec, dlaczego. Kobiety lubią spokój, mężczyźni uwielbiają, kiedy coś się dzieje... To prawdy czy półprawdy? A może w ogóle wierutne bzdury?
Sądzę, że trzeba potraktować tę książkę z odrobiną dystansu i autoironii. To fakt, że wszyscy dzielimy się na Szczeliny i Tryskaczy. Ale nie można również zaprzeczyć, że nie możemy bez siebie żyć. I nieważne, że to kobiety zjawiły się na Ziemi pierwsze. A może ktoś myśli inaczej? Zachęcam do przeczytania tej książki. Naprawdę daje do myślenia!

poniedziałek, 4 maja 2009

"Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" Philip K. Dick

Zanim usiądę do napisania kolejnego posta, zwykle przez kilka dni "układam" sobie myśli w odpowiedni wzór. Zastanawiam się o czym napisać, od czego zacząć, jak zamknąć tekst w całość. Lubię ten stan rozmyślania i oczekiwania, "przegryzania" się słów.
Dziś postanowiłam napisać o książce, którą przeczytałam bardzo dawno temu, przed 15 laty i muszę przyznać, że wtedy niewiele z niej zrozumiałam. Ale od tamtej pory wracałam do niej wiele razy. Chciałam w końcu pojąć, po co ktoś, czyli autor, męczył się (a może nie?) przez tyle stron. Na pierwszym planie w "Trzech stygmatach Palmera Eldritcha" mamy groteskowy świat przyszłości, z przenośnymi walizeczkami odgrywającymi rolę psychiatrów , kolonizacją planet, katastrofą klimatyczną na Ziemi itp. Klasyczny zestaw rekwizytów powieści science-fiction. Ludzie uwięzieni w mieszkaniach, biurach, kryjący się przed wypalającym wszystko słońcem i tęskniący za lepszą rzeczywistością. I w końcu ktoś im ten nowy wspaniały świat obiecuje. Ktoś lub coś przybyły/przybyłe z Proximy przywozi unikalny narkotyk Chew-Z umożliwiający stwarzanie swojej własnej nowej rzeczywistości. Zapomnienie, koniec problemów, codziennych uciążliwych czynności, raj za życia... Czy na pewno? Ta "rzeczywistość" nie przypomina Edenu raczej senny koszmar, z którego nie można się obudzić. Budzimy się raz po raz, a po chwili wiemy, że dalej tkwimy w sennym omamie. I tak w kółko. Aż w pewnym momencie zupełnie tracimy poczucie, co jest prawdziwe, a co jest zwidem. Chyba to najbardziej przeraża mnie w tej książce - brak poczucia rzeczywistości i całkowita kontrola. Wszystko kontroluje "nowy zbawiciel", każdą myśl, najdrobniejszy gest, słowa... Surrealistyczny świat, z którego nie ma ucieczki. Zastanawiam się na ile jest to aluzja do ludzkości. Czy my też jestyśmy marionetkami stworzonymi przez przypadek lub pomyłkę? Czy nasz stwórca zapomniał o nas, czy wręcz przeciwnie kontroluje każdy nasz krok? A może obmyślił jakiś perfidny kosmiczny plan i uśmiecha się krzywo patrząc na nasze próby bycia niezależnymi? Istnieje też możliwość, że nie ma żadnego niezależnego "Stwórcy"... Która z tych perspektyw jest bardziej przerażająca?

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Mój kochanek

"Mój kochanek wcale nie jest piękny" napisała w jednym ze swoich wierszy Halina Poświatowska. Nie jest przystojny i "charakter ma raczej trudny". Czyli mówiąc po prostu wygląda całkiem przeciętnie i w dodatku jest chimeryczny, może nawet wybuchowy. A mimo to "trzymam miłość moją za włosy". Kiedy czytam po raz kolejny ten wiersz, zadaję sobie pytanie dlaczego. Dlaczego ona nie pozwala mu odejść, choć to nie jest zdrowy "układ". Może dlatego, że przy nim rozkwita z "wątłego źdźbła trawy" pełnia kobiecości. Przy nim całym ciałem, każdą komórką osobno może czuć, że jest, oddycha, odradza się. Jej mężczyzna to zdobywca, trochę nieoswojone zwierzę, które trzeba z jednej strony ugłaskać , a z drugiej poddać mu się. Ten mężczyzna nie przejmuje się światem, innymi ludźmi, jego odwaga udziela się kobiecie, która dzięki niemu może czuć się mocniejsza, bardziej pewna siebie. Dzięki niemu nie boi się żyć.
Czytając ten wiersz zastanawiam się, za co kochamy mężczyzn, z którymi jesteśmy. Czy za to, że dzięki nim możemy odkryć same siebie, zaakceptować się, ba nawet polubić? Czy za to, że dzięki nim piękniejemy wewnętrznie i zewnętrznie? A może dzięki temu, że drobne szczegóły naszego charakteru, codzienne nawyki, przyzwyczajenia np. upodobanie do kąpieli w gorącej wodzie, jest w ich oczach jedyne i niepowtarzalne? Czy też za to, że możemy zobaczyć świat ich oczami i nabrać trochę dystansu do tego całego chaosu? Za to, że przy nich przestajemy być przestraszonymi dziewczynkami i rozkwitamy "w kwietniową jabłoń"? Za co kochasz swojego mężczyznę?

wtorek, 21 kwietnia 2009

Niewierna

Gdybym była mężczyzną moim absolutnym ideałem kobiecości byłaby Diane Lane. Ta aktorka jest dla mnie kwintesencją kobiecości, zwłaszcza po obejrzeniu filmu "Niewierna". Bóg stwarzając ją musiał doznać niesamowitego olśnienia twórczego, bo to dzieło jest naprawdę dobre. Cały czas zadaję sobie pytanie, czy ona jest tak naprawdę piękna. W niektórych scenach filmu jej uroda jest obezwładniająca, w niektórych momentach wręcz karykaturalnie brzydka. Ale w każdym momencie na jej twarzy widać określone emocje: złość, strach, radość, znużenie, zazdrość... Ta twarz nigdy nie jest nijaka. Dla niektórych jest pewnie zbyt emocjonalna, może naturszczykowata, ale mnie porusza do głębi. Szczególnie w tej historii. A historia jest krótka i prosta. Znudzona żona, zapracowany mąż i ten trzeci spotkany przez przypadek. A potem amok... Kiedy nie liczy się już nic, ani rodzina, ani wewnętrzne zasady, tylko kochanek, a główna bohaterka spada coraz głębiej. Ktoś bardzo zdrowo myślący może sobie zadać pytanie: Dlaczego ona to zrobiła? Miała przecież wszystko pieniadze, przystojnego męża, udane dziecko i piękny dom z ogrodem. Nawet udany seks. Wszystko, co w naszym kręgu kulturowym oznacza tak zwane szczęście. Czemu więc poświęciła to , w zamian za trochę namiętności? Moim zdaniem była po prostu samotna. Nie sama, ale właśnie samotna, osamotniona. Znudzona życiem, które prowadziła. Kolejnymi identycznymi dniami, przerażona upływający czasem, który zaczynał już odciskać na niej swój ślad. Nie miała żadnej namiętności, pasji, dzięki której mogłaby mieć poczucie, że spełnia się w życiu. Dlatego wykorzystała pierwszą okazję, nie myśląc o konsekwencjach. Na co liczyła? Na miłość? Może na zapomnienie i dowartościowanie?
Po obejrzeniu "Niewiernej" zastanawiam się, jaki wiek jest dla kobiety pierwszym przełomowym momentem. Tym, w którym zauważamy, że czas jednak mija, że z każdym dniem zbliżamy się ku nieodwracalnemu, ku starości i śmierci. Kiedy nadchodzi pierwszy kryzys? Po czterdziestce, czy może wcześniej? Jak sobie z nim poradzić?

wtorek, 14 kwietnia 2009

"Biały oleander"

Bestseller... Gdy widzę to słowo na okładce książki od razu przestaję mieć ochotę na jej przeczytanie. Nie lubię "dzieł" Coelho, nie mogłam przeczytać "Cienia wiatru". Uważam, że autorzy tych niezmiernie poczytnych powieści po prostu ordynarnie spisują, nie dają czytelnikowi nic od siebie, oprócz zgrabnie połączonych drobnych fragmentów innych książek. Ktoś, kto często czyta, bardzo szybko orientuje się, w czym rzecz i zaczyna czuć, że to po prostu plagiat. W "Białym oleandrze" też zdarzają się takie potknięcia, ale na szczęście nie cierpi na tym cała książka. Trudno mi rozstrzygnąć kto odgrywa w niej ważniejszą rolę - matka czy córka. Jedna i druga są klamrą spinającą całą akcję, a może biegunami + i -? Córka pełni rolę narratora i w zasadzie to jej historia - bolesnego dojrzewania i uniezależniania się od matki. Ta z kolei jest tak toksyczna, wyniosła i w swoim własnym mniemaniu czysta, jak tytułowy biały oleander. Nie jest w stanie pokochać nikogo, ani niczego, poza samą sobą. Dusi i wyśmiewa każdy nawet najdrobniejszy przejaw niezależności u swojego dziecka. Chce je ulepić na swój kształt i podobieństwo wojowniczki z Północy. Ten chory układ jest osadzony w okropnej amerykańskiej rzeczywistości Los Angeles. Każdy człowiek w tym mieście walczy z jakimś swoim demonem, a duszny i suchy wiatr wciąż budzi nowe...
Każdy z nas przechodzi w swoim życiu podobną drogę odchodzenia i budowania samego siebie. Większość z nas nie cierpi jednak tak bardzo, jak Astrid. Ten proces jest nieodwracalny i tylko od nas samych zależy, jak go zakończymy. Czy zostaniemy z żalem, smutkiem i poczuciem skrzywdzenia czy też pogodzimy się z rodzicami i z sobą. Astrid zamknęła swoje dojrzewanie w małych miniaturowych walizkach, każda z nich symbolizuje drobną cząstkę jej życia, kolejne wspomnienie. Nie są one jednak źródłem żalu, ale symbolem zakończonego etapu i równocześnie początkiem czegoś nowego.

wtorek, 7 kwietnia 2009

when the body speaks

Depeche Mode ExciterNie umiem wyobrazić sobie tego świata bez muzyki, fotografii, malarstwa i oczywiście książek. Ci, którzy potrafią swoim emocjom nadać tak namacalny i piękny kształt, nie są dla mnie zwykłymi ludżmi. W codziennym życiu są zwykle tak zwanymi "popaprańcami", ale to co tworzą ma w sobie jakiś odłamek innego świata. Im lepszy artysta, tym większy okruch. Możecie nazwać to iskrą bożą, albo popiołami gwiazd. Zależy w co wierzycie... Nieodmiennie zazdroszczę takim ludziom tej umiejętności dotykania piękna. Cieszę się, że mogę przynajmniej stać z boku i otwierać usta w niemym zachwycie. A przy odrobinie szczęścia móc z kimś porozmawiać o tym, co czuję... Słucham ostatnio "when the body speaks" i zatapiam się w tym utworze. Jeden z lepszych "kawałków" o męskim pożądaniu i miłości napisany przez mężczyznę. Nie jakieś tam tandetne "Kocham cię, bądź moja", tylko czyste pragnienie obleczone w piękny tekst i muzykę.Ten utwór aż wibruje od oczekiwania na spełnienie, od nadziei, że ona też tak czuje...To piosenka dla wszystkich kobiet, które sądzą, że mężczyzna jest bardzo prostym w obsłudze urządzeniem z jedną dźwignią. Po usłyszeniu tego utworu zaczną (być może) mieć pewne wątpliwości...

sobota, 4 kwietnia 2009

Haruki Murakami

Na pierwszą książkę Murakamiego trafiłam przypadkiem, pożyczyłam ją od znajomej. Zaczęłam czytać "Na południe od granicy, na zachód od słońca". No i cóż... Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Raczej lekki i niezobowiązujący flirt, ale bez szczególnych uniesień. Podobało mi się, ale nie na tyle, żeby wejść w to całą sobą. Za to kolejna powieść "Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland" to było trzęsienie Ziemi. Jeśli lubisz Dicka, kiedyś podobały ci się powieści Carolla, ta też ci się spodoba. Na początku błądzisz po omacku i nie wiesz, jak poskładać ze sobą poszczególne kawałki. Trochę się gubisz i zdajesz sobie pytanie: O co tu do cholery, tak naprawdę chodzi? Czasem przeszkadzają życiowe "prawdy"wyznawane przez głównego bohatera, jak np. ta o małżeństwie i psiej budzie. Ale są to naprawdę drobiazgi. Wszystko to blednie wobec świata stworzonego przez bohatera w jego własnym umyśle. Jest on z jednej strony straszny i mroczny, człowiek jest tu w zasadzie bezwolny. Może wprawdzie podejmować jakieś decyzje, ale to i tak niczego nie zmieni , można się tylko podporządkować i nie zadawać pytań: dlaczego. Ale z drugiej strony jest to świat skonstruowany tak precyzyjnie i dokładnie... Zachwyciła mnie ta dokładność. Razem z bohaterem czytałam stare sny, widziałam światło wydobywajace się z czaszek. Czułam chłód ziemi, zapach pierwszego śniegu i to powolne pogrążanie się i niemoc. To wszystko bylo tak namacalne, plasyczne. Do samego końca miałam jednak nadzieję, że stanie się coś, co odwróci bieg wydarzeń, że serce zostanie na swoim miejscu. Chciałam go ocalić. Po tej książce po raz kolejny zastanawiam się, ile z nas pozostaje po nas? I czy czegoś ubywa, gdy nas już nie ma? Czy przychodzimy i odchodzimy, ot tak po prostu? A może przemijanie ma jednak jakiś sens?

piątek, 3 kwietnia 2009

wiosna

I znowu jest wiosna, jak co roku szaleje pod oknami. Wiem, dobrze, to nie moje. Ukradłam komuś ten tekst. Ale nie da się zaprzeczyć, że wiosna jest i szaleje i pod oknami i w mojej głowie. Myślę zbyt wiele, ale myśli biegną swoimi ścieżkami, a ja nie mogę za nimi nadążyć i tylko wdycham to inne powietrze. Nawet jeśli próbuję z tego chaosu i natłoku wyłowić coś logicznego, to i tak nie dochodzę do żadnych wniosków. Dopadła mnie wiosna. Nie wiosenne przesilenie, ale właśnie wiosna. Zasadnicza różnica... Nie takie miało być pierwsze zdanie w tym dzienniku, ale nie mogłam się powstrzymać i cóż, czuję się odrobinę lepiej po tym jak to napisałam. Dobra przechodzimy do pierwszego zdania, bo przecież miało być o książkach i nie tylko. Start... Czytanie dobrej książki jest jak dobry seks z odpowiednim mężczyzną. Bierzesz ją do ręki, otwierasz i już od pierwszej strony wiesz, że to jest to... Włączasz zmysły i chłoniesz całą sobą: słuchem, wzrokiem, dotykiem, węchem, smakiem, wszystkimi porami skóry. I odlatujesz na całą noc. Dużo było takich książek w moim życiu, odpowiednich mężczyzn mniej.Być może niektórzy poczują się dotknięci tym porównaniem. I ci, co lubia książki, i ci , którzy bardziej lubią seks. Ale ja właśnie tak odbieram czytanie dobrej książki, angażuję wszystkie zmysły. Nie potrzebuję herbatki, ciasteczek, ani kocyka. Po prostu lubię czytać... Wszystko prócz głupich wszystkowiedzących poradników i teoretyzujących podręczników psychologii. Jeśli chcesz wiedzieć, czy warto coś przeczytać, trafiłeś pod odpowiedni adres.