
Dla mnie ten film to przede wszystkim próba wyrażenia zachwytu nad pięknem kawałka naszej planety, którego nie zdołał zdeptać biały człowiek. Ten fragment Ziemi jest w filmie tak wspaniale dziki i pusty, poddaje się tylko biegowi pór roku, a jego rdzenni mieszkańcy wcale nie chcą go zmieniać, ani czynić sobie poddanym. To "biały barbarzyńca" wdziera się wszędzie, chce kontrolować wszystkich i wszystko, narzucać swoją władzę ludziom i przyrodzie. Kolonizować i zniewalać. I nie uznaje żadnych granic... Skąd w nas takie skłonności? Czemu musimy zawsze mieć wszystko pod kontrolą? Dlaczego tak boimy się tego, co inne?
Po obejrzeniu "Australii" można również zadać sobie pytanie: Kto jest bardziej czarny? Czy strzegący swej ziemi Aborygeni czy odziani w czarne sukienki półmężczyźni, odbierający w imię Boże dzieci matkom? I kto ma ciemniejszą duszę - prymitywny tubylec czy oświecony ksiądz?
Zupełnie inna sprawa to gra aktorska, poprawna, ale nie porywająca. Nicole Kidman stosuje w tym filmie wszystkie chwyty i sztuczki wypróbowane w "Moulin Rouge"i do tego wygląda jak chodząca reklama amerykańskiej chirurgii kosmetycznej. Ale będę sprawiedliwa - dobrze pokazuje metamorfozę bohaterki ze sztywnej pańci w pewną siebie kobietę. Za to Hugh Jackman... Ale to już temat na inny wpis...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zaznacz swoją obecność...