środa, 23 września 2009

"Pokój numer 19" Doris Lessing

Coraz bardziej zaczynam lubić książki tej starszej pani. Dzisiejszy tytuł pochodzi ze zbioru opowiadań pt. "Mężczyzna i dwie kobiety". W recenzji na okładce książki napomknięto, iż jest to "wczesny tom opowiadań pisarki". Po jego przeczytaniu ma się wrażenie, ze są to bardzo wczesne opowiadania. Nie najlepsze, niespecjalnie ciekawe, pełne powtórzeń i podobnych damsko - męskich problemów. Dobrnęłam jednak do końca książki i tam natrafiłam na opowiadanie, które naprawdę mnie poruszyło. Czytając tę historię czułam jakby ktoś cały czas specjalnie dotykał bolesnego miejsca, które już się zagoiło, ale pozostała po nim blizna...
Susan i Matthew Rawlings stanowili pozornie szczęśliwe małżeństwo. Sami tak o sobie myśleli i taką opinię narzucali swoim znajomym i przyjaciołom. Ich życiem rządziły rozsadek i roztropność. Nie ulegali zbędnym emocjom, nie unosili się gniewem, ani rozpaczą, nie wykrzykiwali sobie w twarz oskarżeń, nie wyładowywali na sobie zbędnych emocji. Ich życie było jak sprawny, punktualny zegarek, który zawsze wskazuje dokładny czas... Idealne stadło małżeńskie. A jednak czegoś w tym wszystkim zabrakło. Jak napisała autorka "nie dało się uniknąć pewnej monotonii" oraz " życie ich było jak wąż zjadający swój ogon". Szarość codzienności, powtarzalność, przyporządkowanie do końca życia - oto jestem matką, panią domu i... Nic poza tym? Gdzie w tych rolach jestem ja? Czy w ogóle jeszcze jestem? Czy rozpłynęłam się w codziennej bieganinie i stałam się listą obowiązków i powinności? Myślę, że takie pytania zadawała sobie Susan. Od początku zgadzała się na wszystko, co zaproponował jej mąż. Zrezygnowała z pracy, zajęła się domem i wychowywaniem dzieci. Każdą decyzję i postępek swojego męża potrafiła sobie logicznie wytłumaczyć, zrozumieć, a nawet usprawiedliwić. Tylko jak długo tak można? Nie jesteśmy w stanie żyć normalnie nie okazując emocji, tych dobrych i tych złych. Susan "pękła", jak przekłuty balon. Uszło z niej całe powietrze, a z nim chęć do życia. Chciała uciec od swego wspaniałego męża, udanych dzieci i pięknego domu. Szukała odrobiny spokoju, chciała zerwać niewidzialną smycz. Udało jej się czy nie? Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie.

niedziela, 13 września 2009

Droga do szczęścia

Codzienność może być piękna, tak twierdzą niektórzy. Podobno w powtarzanym wciąż na nowo cyklu czynności można znaleźć zadowolenie, a nawet więcej - sens życia. Można ćwiczyć "uważność", czyli skupiać się na prasowaniu, gotowaniu, myciu podłogi; być tylko tu i teraz i nie pozwalać swoim myślom na swobodne szybowanie nie wiadomo dokąd. Podobno... Cierpliwie ćwiczę się w owej "uważności", niestety ostatnio z miernym skutkiem. Nie umiem poradzić sobie z poczuciem, że rosną dookoła mnie ściany, których nie jestem w stanie przeskoczyć; ściany bez okien i drzwi. Za wszelką cenę próbuję znaleźć jakiś cudowny sposób na wydostanie się z tej pułapki, ale "wielki architekt świata" pilnuje, żeby mi się nie udało. Patrzy z góry i ironicznie się uśmiecha widząc nieporadne ruchy robaczka. Codzienność buduje dookoła mnie mur, przewraca mnie na grzbiet i każe nieporadnie machać łapkami...
Czuję się tak, jak bohaterka filmu o przewrotnym tytule "Droga do szczęścia". Złapana w potrzask codzienności, otoczona ludźmi, którzy gdaczą i popiskują, zagłuszają siebie i innych.
Oglądając ten film można ulec pozorom i uwierzyć, że jest to przede wszystkim kolejna historia nieszczęśliwej miłości. On i ona poznają się i zakochują od pierwszego wejrzenia. Mają poczucie, że są wyjątkowi, inni niż reszta świata. Szybko pobierają się, dorabiają się domu i dzieci. I... dają się pożreć codzienności. Kawałeczek po kawałeczku, kęsek za kęskiem oddają jej siebie i swoje marzenia. On potrafi się z tym pogodzić, jest nawet zadowolony. Ona szamoce się i stawia opór, próbuje przed nią uciec. Dlatego proponuje wyjazd na stałe do Paryża. Naiwnie sądzi, że zmiana miejsca i rodzinnego układu może stać się ich drogą do szczęścia. Niestety "żyli długo i szczęśliwie" nie następuje. Ona po raz kolejny zachodzi w ciążę, on dostaje nową lepiej płatną pracę. Marzenia o wyrwaniu się z potrzasku, bunt przeciwko rzeczywistości kończą się tragicznie...
Szczęście to podobno stan umysłu, niezależny od zewnętrznych czynników. Tylko, kto może odpowiedzieć mi na pytanie: Jak osiągnąć ten stan? Jak uniezależnić się od skrzeczącej głośno rzeczywistości? Czy jest to w ogóle możliwe?